Noce i dnie Tom 1-4. Maria Dąbrowska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Noce i dnie Tom 1-4 - Maria Dąbrowska страница 50
– Ani mi się śniło, droga, szanowna pani, ani mi się śniło pragnąć innego mieszkania niż to, co mam. Żyjcie sobie, państwo, gdzie jesteście, jak długo chcecie, zrzekam się tego dworku raz na zawsze.
– Wezmę – rzekła raz do Bogumiła – pójdę i tak jej powiem.
– Nie czyńże tego czasem – przestrzegał ją Bogumił – bo się z ciebie naśmieją albo tym bardziej cię obmówią, że się chcesz tutaj rządzić jak szara gęś, że masz protekcję, rozporządzasz mieszkaniami.
I raz jeszcze zabraniał, lecz wyraz twarzy miał zadowolony, jakby mu się podobało, że pani Barbara nie w inny sposób, a w taki wzięła te sprawy do serca. Ona zaś zaniechała pomału zamiaru pójścia do pani Winczewskiej, ale wszystko, co jej chciała powiedzieć, mówiła swej służącej, Bylisi. Mówiła, a potem żałowała, że jeśli to jej gadanie się rozniesie, to ich mogą naprawdę zostawić, gdzie byli, i że nawet, gdy się dworek opróżni, osadzą w nim kogo innego. I zdawało jej się, że Bogumił już nazbyt pogodnie znosi niepomyślność losu, która kazała im pozostać w starej siedzibie. Mogło mu przecie choć czasem przyjść do głowy, że miejsce to nie jest znów takie czarowne, tymczasem on pomartwił się jedynie na wstępie, a potem był już taki z wszystkiego rad, jakby o sprawie mieszkania wręcz zapomniał. Jednakże gdy napomknęła z goryczą raz i drugi o szkaradnej dziurze, w której wypadło im żyć, ujrzała nad swoje spodziewanie, że zrobiło to na nim bardzo silne wrażenie. Cały dzień był przygnębiony i zdawał się przed nią wstydzić. I pani Barbara, jakby jej szło nie o praktyczne wyniki, ale o wybadanie jego stosunku do tej sprawy, wnet przyznawała, że pogardzane mieszkanie ma swoje zalety.
Zaś w gruncie rzeczy miało ono dużo złych stron. Schodki z dzikiego kamienia stanowiły z nich bodaj najmniejszą. Było ciemne, wilgotne i niskie, a myszy niepodobna w nim było wytępić. Było i ciasne, lecz tę szczupłość wymieniała pani Barbara Bogumiłowi właśnie jako zaletę. Cóż by teraz zrobili z obszernym pomieszczeniem we dworku po Winczewskich? Nie mieliby do tych pokojów co wstawić, przecież cudem zdołali zapełnić te „ciupki” w oficynie. Gorzej było natomiast, że w owych „ciupkach” pani Barbara nie czuła się dostatecznie u siebie. Zaraz przez sień, naprzeciwko ich drzwi, mieszkał ogrodowy[63], za nim, w izbie z osobnym wyjściem na podwórze, żyła stara, wysłużona komornica[64] Ludwiczka, a jeszcze dalej, na samym końcu domu, znajdowało się coś pośredniego między kurnikiem a stancją, miejsce, w którym tuczono gęsi. Zaś w przeciwległym szczycie domu, za ich mieszkaniem, była wędzarnia. Pakowny to był więc i dosyć ludny budynek, lecz pani Barbara często w chwilach złego usposobienia mówiła, że czuje się, jakby zamieszkała w czworakach. Co prawda owe zbyt bliskie i niepożądane sąsiedztwa wyszły jej pod różnymi względami na dobre. Ogrodowy okazał się jednocześnie stolarzem, a mając w zimie nieco czasu, porobił dla państwa Niechciców brakujące stoły i stołki. A Ludwiczka nauczyła panią Barbarę we właściwym czasie nasadzać kury, kaczki, perlice, sprawdzać jajka i chodzić koło kurcząt. Co do gotowania, pieczenia chleba i przyrządzania zapasów, to dużo wiedziała Bylisia od zmarłej starszej pani, ale i w tych rzeczach ostatnie zdanie należało nierzadko do Ludwiczki. Ogrodowy i Ludwiczka stali się tedy dla pani Barbary prawdziwą opatrznością, gdyż znajdowali się pod ręką, można było czerpać z ich pomocy i doświadczenia prawie niechcący, śród sąsiedzkich spotkań w sieni i w progu. To była pomyślna okoliczność, bo udawać się specjalnie gdzie dalej po radę pani Barbara nigdy by się nie odważyła – bała się i wstydziła krępskich ludzi.
A sama na początku rzeczywiście do niczego nie umiała się wziąć. Sposobności, by się tego lub owego z domowych zajęć nauczyć, miała za panieńskich czasów dosyć i u radcy Joachima, i u matki, zwłaszcza póki żyła stara, wszystko umiejąca piastunka ich, Bursztynka[65]. Lecz ówczesna panienka Barbara uważała roboty gospodarskie za coś tak łatwego, że szkoda było na nie pięknego czasu młodości. Tymczasem przekonała się, że potrzebowały one znacznej umiejętności, a także zamiłowania. Tego ostatniego nie mogła w sobie wzbudzić, gdyż ze wszystkich zajęć pani domu, które ją nęciły w małżeństwie, mogła się na razie oddać prawie wyłącznie tylko temu, czego najbardziej nie lubiła, to jest kuchni. Zachęcona przez wskazówki Ludwiczki, miałaby ochotę chować dużo drobiu i świń, lecz przy tym mieszkaniu wiele chować nie było można, gdyż nie było gdzie trzymać. Na całą żywiznę[66] Niechcicowie dostali tu tylko szczupłą zagrodę w ogólnych zabudowaniach dworskich. Pani Barbara nie lubiła tam chodzić, by nie brnąć przez gnojówkę i nie spotykać służby dworskiej, której widok przypominał, że i oni też służą. Zresztą, te parę kur, kaczek i perliczek, jako też świnie i krowę, które do nich należały, Bylisia była już przyuczona sama oprzątać, pani Barbarze zdawało się nawet, że nie jest ona zadowolona z wdawania się w te rzeczy. A że pani Barbara wciąż patrzyła na nią mimo woli jak na służącą nie swoją, a zmarłej starszej pani, więc usuwała się na bok i doglądała tylko paru kur, co siedziały na jajkach u niej w kuchni.
Nadchodziła wiosna. Pani Barbara tyle się naroiła przed ślubem, co będzie siać i sadzić u siebie na wsi w ogródku, lecz przy podwórzowej oficynie nie było i ogródka, można było tylko patrzeć, jak się przyjmują w doniczkach flance[67] pelargonii, które jej podarował sąsiad ogrodowy. Tym bardziej nie można było marzyć o tym, co się przedstawiało pani Barbarze jako jedna z największych przyjemności małżeńskiego pożycia – o zaproszeniu na lato rodziny i koleżanek. Mieszkanie było zbyt ciasne i zbyt nędzne. Tak więc pozostawała tylko kuchnia. Bogumił nie był pod tym względem człowiekiem wielkich wymagań. Nie był żarłokiem, nie lubił dań wymyślnych, ale pani Barbara dobrze wiedziała, że jeżeli co z drobiazgów, służących do opędzania codziennych potrzeb, może mu zrobić przyjemność, to gdy na stół podano coś, co lubił, albo gdy się w kuchni jakie danie wyjątkowo udało. Może przywiązywał wagę do jedzenia, jak kto inny przywiązuje ją do stroju, do wyglądu mieszkania lub do zwyczajów życia towarzyskiego. I chociaż byli ubodzy i musieli jeść skromnie, lubił, żeby było podane czysto, smacznie, bez żałowania przyprawy, i lubił mieć poczucie, że w domu nigdy nie brak czegoś do przekąszenia w szafie albo w spiżarce. Pani Barbara przeciwnie, jak żyje, nie dbała o jedzenie i nie miała w tej dziedzinie prawie żadnych szczególnych upodobań. Konieczność jedzenia uważała za pewnego rodzaju upośledzenie człowieka i prawdę mówiąc, jeżeli na co kiedy żałowała pieniędzy, to na jedzenie. Już prędzej rozumiała przyjemność picia, lubiła dobre wino. Starała się jednak, jak mogła, sprostać swym kulinarnym obowiązkom i nabrała w pieczeniu, smażeniu i gotowaniu pewnej zażartości, a nawet ambicji. Gdy coś przy obiedzie albo kolacji szwankowało, ona była tą, co się gniewała. Bogumił bardzo lubił ćwikłę ze sztuką mięsa, a także śledzie marynowane z cienko do nich krajanym kwaszonym ogórkiem.
– Fe, fe – myślała pani Barbara o tych potrawach, lecz przyrządzała je, a choć były takie prostackie, nadanie im odpowiedniego smaku, zapachu i kruchości wymagało całej kopalni wiedzy. Często się też to jedno, to drugie nie udawało. Bogumił jednak nie dawał niczym wtedy poznać, że się czuje nieswojo, spożywał, nie wzdragając się, i mówił o czym innym, jakby w obyczajach jego leżało ujawniać tylko wesołe i dodatnie uczucia. Lecz pani Barbara przyciskała go do muru, powtarzając ze łzami w oczach:
– Ty chyba jesz mnie na złość. Przecież widzisz, że mięso twarde, że ogórki za słone, że chrzan zanadto sparzony. Dlaczego robisz mi na złość? Błagam cię, nie jedz. –