Utracony spokój. Нора Робертс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Utracony spokój - Нора Робертс страница 7
– Pięćdziesiąt dolarów od osoby za dzień. Ale nie wypłynę z jednym pasażerem, panie Sharpe – powiedziała z pobłażliwym uśmiechem. – To się nie opłaca.
– Ile osób musi się zgłosić na taki kurs?
– Przynajmniej trzy. Ale obawiam się, że nie mam nikogo, kto…
Jonas położył na ladzie dwieście dolarów.
– Czwarta pięćdziesiątka jest za to, żebyś ty prowadziła łódź.
Liz spojrzała na pieniądze. Przydałyby się na zakup rowerów wodnych, na które na razie nie mogła sobie pozwolić, choć wiedziała, że konkurencja już je ma. Jeśli chciała się liczyć na rynku… Podniosła wzrok i napotkała intensywne spojrzenie Jonasa. Po krótkim namyśle zdecydowała, że pieniądze nie są warte ryzyka angażowania się w tę sprawę.
– Przykro mi, ale na jutro mam już inne plany.
– To niezbyt mądrze rezygnować z zysku, panno Palmer – powiedział, a kiedy dostrzegł wzruszenie ramion, posłał jej chłodny uśmiech. – Nie chciałbym opowiedzieć w hotelu, że w „Czarnym Koralu” źle mnie obsłużono. To dziwne, jak łatwo jest słowami zniszczyć lub rozsławić czyjąś firmę.
– Czym się pan zajmuje? – spytała Liz, podnosząc pieniądze po jednym banknocie.
– Jestem prawnikiem.
– Powinnam była zgadnąć – powiedziała z niewesołym uśmiechem i podała mu odpowiedni formularz. – Znałam kiedyś jednego prawnika. Zawsze dostawał to, na czym mu zależało – dodała, wspominając Marcusa i jego słowa. – Proszę tu podpisać. Wyruszamy jutro o ósmej. Cena zawiera posiłek. Jeśli życzy pan sobie jakiś alkohol, proszę go zabrać ze sobą. Słońce na wodzie opala dość mocno, proponuję więc zaopatrzyć się w specjalny krem – poradziła i zdecydowała, że pora już kończyć rozmowę. – Wraca właśnie jedna z moich łodzi.
– Panno Palmer… – zaczął niezdecydowanie. – Jeśli zmieni pani zdanie w sprawie kolacji…
W głosie Jonasa dało się słyszeć wahanie, a on sam nie mógł zrozumieć, dlaczego nie odczuwa satysfakcji, choć udało mu się pomyślnie przeprowadzić cały manewr.
– Nie zmienię.
– Zatrzymałem się w „El Presidente”.
– Doskonały wybór – powiedziała i ruszyła w stronę portu, gdzie właśnie cumowała jej łódź.
Gdy rano Liz wsiadła na swój skuter, słońce już mocno grzało, a na niebie nie było ani jednej chmurki. Od wczoraj miała cichą nadzieję, że może jednak będzie padał deszcz.
– A niech to! – syknęła ze złością.
Czuła, że Jonas Sharpe nie da za wygraną i spróbuje wciągnąć ją w swoje sprawy. Nawet teraz z łatwością mogła wyobrazić sobie jego cierpliwe spojrzenie i cichy, nalegający głos. Potrafiła docenić jego starania, bo z doświadczenia wiedziała, jak ważny jest upór, stanowczość i cierpliwość, jeśli chce się coś osiągnąć. Ona też posiadała te cechy i dlatego udawało jej się tam, gdzie inni, mniej cierpliwi, wycofywali się zbyt szybko. Nie mogła jednak ulec temu mężczyźnie. Nie było jej stać na taki luksus.
Przejażdżka dobrze znaną, wyboistą drogą powoli odprężała Liz. Wokół słyszała odgłosy budzących się do życia ludzi. Otwierano sklepy. Przy jednym z nich stał pan Pessado i szukał kluczy. Liz zatrąbiła klaksonem na powitanie. Zjechała w dół ulicy i poczuła zapach morza. Spojrzała we wsteczne lusterko i zauważyła mały błękitny samochód. Dziwne, pomyślała, wczoraj też za mną jechał. Jednak kiedy wjechała na hotelowy parking, auto pojechało dalej.
– Buenos dis. Dzień dobry, Margarito – przywitała młodą kobietę z wózkiem do sprzątania.
– Buenos dis, Liz. Como est? Jak się masz?
– Bien. U mnie w porządku, a jak tam Ricardo?
– Znów wyrósł ze spodni – odparła sprzątaczka. – Cieszy się, że Faith niedługo przyjeżdża.
– Ja też się nie mogę doczekać – przytaknęła Liz i zostawiła kobietę przy windzie dla obsługi.
Dobrze pamiętała, jak to jest pracować w tak dużym hotelu. Sama, jeszcze nie tak dawno, towarzyszyła Margaricie przy zmienianiu ręczników, słaniu łóżek i sprzątaniu pokoi. Młoda kobieta zaliczała się do grona przyjaciół Liz, którzy szybko zaakceptowali dziewczynę w ciąży, lecz bez obrączki na palcu. Liz mogła kupić obrączkę i opowiadać o swym rozwodzie lub wdowieństwie. Była jednak uparta i nie chciała kłamać. Dziecko należało tylko do niej i nie zamierzała się tego wstydzić.
Dotarła do sklepu przed czasem, taszcząc dwie torby z jedzeniem i jeszcze jedną, mniejszą, z przynętą.
– Liz! – zawołał szczupły, opalony mężczyzna z cienkim czarnym wąsikiem.
– Witaj, Luis.
– Płyniesz na ryby? – zażartował i pomógł jej nieść ciężkie torby. – Zmieniłem ci grafik. Na morską przejażdżkę zapisało się kilkanaście osób. Obie łodzie wypłyną przed południem, więc powiedziałem Miguelowi, żeby dziś nam pomógł. Nie masz nic przeciwko?
– Oczywiście, że nie, ale chyba będę musiała w końcu kogoś zatrudnić – odparła z westchnieniem. – A teraz chodźmy obejrzeć łódź.
Gdy tylko Liz postawiła stopę na pokładzie, rozpoczęła rutynową kontrolę. Pokład był czysty, sprzęt w komplecie. Łódź była niezbyt duża i nie tak dobrze wyposażona jak inne łodzie do sportowego wędkowania, lecz klienci Liz nie mieli powodów do narzekania. Znała świetnie wody przy półwyspie Jukatan i nie potrzebowała sonaru, by odnaleźć żerujące ryby. Zresztą, była przekonana, że Jonas nie rozróżnia gatunków ryb i nie poznałby tuńczyka, nawet gdyby ten przepływał mu przed samym nosem. Zdecydowała, że zapewni prawnikowi niezapomniane przeżycia. Jonas będzie tak zajęty wędkowaniem przez cały dzień, że rozbolą go ręce i kręgosłup, a wieczorem będzie marzył jedynie o odpoczynku i gorącej kąpieli. Liz zaśmiała się pod nosem.
– Zajmę się tu wszystkim – powiedziała do Luisa. – Ty otwórz sklep i dopilnuj, by łodzie były gotowe na czas – dodała i spojrzała na mężczyznę.
– Madre de Dios – szepnął Luis, wzywając boskiej pomocy i szybko przeżegnał się, cały czas patrząc na molo.
– Co się… – zaczęła i dostrzegła Jonasa.
Miał na nosie ciemne okulary, a głowę ocieniał mu słomkowy kapelusz. Spłowiała koszulka, krótkie spodnie i ślad zarostu na twarzy nadawały mu wygląd niebezpiecznego, ale i uroczego zawadiaki. Jonas nie mógł już bardziej upodobnić się do swego