Hayden War. Tom 2. Narodziny Walkirii. Evan Currie
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Hayden War. Tom 2. Narodziny Walkirii - Evan Currie страница 3
– Niech wróżbiarz uchroni – zarzekł się Demescene. – Mamy wystarczająco dużo kłopotów z jednym gatunkiem.
– Biorąc to jednak pod uwagę – powiedział Parath – nie powinniśmy ich lekceważyć. Kontrolują węzeł, który jest bramą do prawie całego ramienia Galaktyki. Możemy znaleźć obejście, ale to potrwa całe interwały...
– Nie, przejmiemy ich węzeł – oświadczył mistrz flot. – Świat, którego chcą Ross Ell, jest punktem kluczowym. Musimy go kontrolować, jeśli chcemy znaleźć urządzenie, zanim zrobią to Ross.
– Oni raz już zaciekle walczyli, by odzyskać planetę – ostrzegł Parath. – I jeszcze zacieklej, by ją utrzymać. Wydaje mi się, że zdają sobie sprawę z tego, iż to węzeł, inaczej już by się wycofali.
– To nie nasz problem. Potrzebujemy tego systemu, więc zmobilizowaliśmy flotę – poważnie odparł Demescene. – Flotę, która byłaby w stanie zatrzymać nawet Ross, i to w szczytowym okresie wojny.
Parath pokiwał głową. Nie widział całej armady, a jedynie jej część podczas swojego przelotu. Nie ulegało wątpliwości, że Sojusz poważnie myśli o przejęciu systemu, bez względu na to, jak kłopotliwi byli jego obecni okupanci.
„To będzie krótki konflikt” – pomyślał. „Wydaje mi się jednak, że nie okaże się taki sterylny, jak wierzy mistrz flot”.
Akademia West Point
Nowy Jork, NY, Ziemia
– Poruczniku!
Kobieta była mocno zbudowana i mierzyła około metra osiemdziesięciu, od tyłu niczym prawie nie odróżniała się od reszty otaczających ją ludzi w mundurach. Kiedy jednak odwróciła się w stronę, z której płynął znajomy głos, okazało się, że wcale ich nie przypomina.
W morzu młodych, sprawnych fizycznie ludzi porucznik była jakby powyżej ich poziomu, i to w obu kategoriach. W przeciwieństwie do osiemnastolatków, zawdzięczających swą sprawność ćwiczeniom na hali i siłowni, kobieta wyglądała na jakieś trzydzieści lat, miała spaloną słońcem skórę i oczy, które wyraźnie starsze były o co najmniej dekadę.
Była także jedyną, która nie nosiła książek ani komputera, co mógł dostrzec tylko uważny obserwator. Gdyby jednak podszedł wystarczająco blisko, by spojrzeć w jej oczy, wiedziałby, czemu ich nie nosi, ale jeśli byłby w stanie podejść tak blisko, i tak wiedziałby już wszystko.
– Porucznik Aida!
– Tak? – Wywołana spojrzała na wołającego i uśmiechnęła się. – Ton! Nie widziałam cię od...
– Od operacji na Haydenie – odpowiedział z uśmiechem wielki mężczyzna. – Zostałem odesłany tym samym transportem, którym ty przyleciałaś. Jak ci leci?
Spojrzała z grymasem na złote belki na kołnierzu i przewróciła oczyma.
– Żałuję, że przyjęłam propozycję armii.
Ton chrząknął.
– Mogę sobie wyobrazić. To przykre widzieć kostkę masła[1] na pagonach sierżanta, któremu się ufało i na którym można było polegać.
– Powiedz to moim profesorom, od unitarki nie czułam się tak głupio.
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że zajęcia faktycznie sprawiają ci problem? – sceptycznie zapytał Ton.
– Czy ja powiedziałam coś takiego? Powiedziałam, że czuję się głupio, a nie, że jestem głupia – szeroko uśmiechnęła się Sorilla.
– Dobra, dobra – powiedział Ton, patrząc za jej plecy. – Nie oglądaj się. Wydaje mi się, że złapałaś ogon.
Sorilla nie musiała się oglądać, by wiedzieć, o kim mówi.
– To koledzy z klasy.
– Naprawdę? – Wielki facet uśmiechnął się szeroko, błyskając bielą zębów, która mogłaby porazić nawet niewidomego. – W takim razie przedstaw mnie...
– Ton... – jęknęła Sorilla.
– Jak dla pani, kapitan Washington, poruczniku. – Nie przestawał się uśmiechać. – A może mam wydać rozkaz?
Spojrzała na niego w sposób, który zdecydowanie to odradzał, ale jednocześnie zdała sobie sprawę z tego, że nie bardzo ma inne wyjście. Najgorsze było jednak to, że wiedziała, iż coś takiego nie przyszłoby mu nawet do głowy, kiedy była jeszcze starszym sierżantem sztabowym. Było coś nie tak z faktem, że po promocji na pierwszy stopień oficerski miało się mniej szacunku od otoczenia niż uprzednio.
Odwróciła się, by dokonać prezentacji, mrucząc przy tym na tyle głośno, by Ton ją usłyszał:
– Zobaczymy, czy następnym razem będę miała ochotę wyciągać twoją poranioną dupę z dżungli.
Ton roześmiał się i zaczął rozmawiać z młodzieżą. Na szczęście był na tyle elegancki, że nie opowiadał niczego, co by miało związek z podporucznik, czym prawdę mówiąc, nie była zaskoczona. Większość wspólnych opowieści była albo nudna, albo zbyt osobiście dotyczyła ich drużyny. Niektóre sprawy powinny zostać tylko między członkami ekipy.
Po pewnym czasie Ton spojrzał poważnie na młodych ludzi.
– Nie pogniewacie się, jeśli na jakiś czas porwę LT? Dołączy do was później.
Co mogli na to powiedzieć? Zasalutowali i odeszli.
„Muszę zdobyć belki kapitana. Albo jeszcze lepiej liść, nieważne, jakiego koloru[2]”.
Kiedy młodzi odeszli, Ton zwrócił się do niej:
– Masz jakieś plany na lunch?
– Teraz już chyba tak – odpowiedziała, uśmiechając się.
– Dobrze, muszę zadać ci kilka pytań.
– Naprawdę? Dajesz.
– Po drodze. Znam fajne bistro niedaleko, podjedziemy busem. Pozwoli pani? – zapytał, oferując jej ramię.
Spojrzała na niego nieco zaskoczona, ale czemu nie? To była sympatyczna zabawa z dala od strefy działań bojowych. Wzięła go pod rękę i skierowali się w stronę przystanku.
– Co więc cię do mnie sprowadza? – zapytała po drodze.
– Nie wiem, czy słyszałaś, ale zostałem przydzielony do Task Force Siedem – odpowiedział marine. – Wkrótce ruszamy.
– Rekrutujesz, kapitanie? – spytała z lekką nadzieją w głosie.
– Przepraszam, sier...