Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 91

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

co najmniej dwudziestu klawiszy, ale teraz po drugiej stronie krat widział zaledwie czterech lub pięciu.

      Od dwudziestego siódmego czerwca zaczął zjadać jedynie połowę posiłków, które mu przynoszono, a resztę gromadził pod materacem.

      Wczoraj Trask dostał nagle konwulsji, jego twarz sczerniała, a potem zmarł. Lloyd łakomie spoglądał na jego nietknięty obiad, ale nie miał czym przyciągnąć go do swojej celi. Po południu na bloku było co prawda tylko paru strażników, jednak żaden z nich nie przenosił już chorych do ambulatorium, bez względu na to, w jak poważnym znajdowali się stanie. Może ambulatorium stało się już jedną wielką umieralnią i kierownik więzienia uznał, że to tylko niepotrzebna strata czasu. Nikt się nie zjawił, by wynieść z celi zwłoki Traska.

      Lloyd uciął sobie dłuższą drzemkę, a kiedy się obudził, korytarze kompleksu Dozoru Specjalnego ziały pustkami. Nikomu nie przyniesiono obiadu. Teraz cały blok naprawdę wyglądał jak pomieszczenie dla lwów w zoo. Lloyd nie potrzebował wysilać wyobraźni, by wiedzieć, co by się działo, gdyby wszystkie cele były zajęte. Nie wiedział, ilu więźniów jeszcze żyło i miało dość sił, by domagać się posiłku, ale ich głosy, wzmocnione i zwielokrotnione przez echa, brzmiały naprawdę groźnie. Jedyne, czego Lloyd był pewien, to tego, że jego sąsiad po prawej, Trask, stał się karmą dla much, a cela po lewej jest pusta. Jej były lokator, młody czarnoskóry mężczyzna, który próbował okraść staruszkę i przy okazji ją zabił, już kilka dni temu trafił do ambulatorium. Naprzeciwko miał dwie puste cele i dyndające stopy mężczyzny, który zabił swoją żonę i szwagra podczas gry w pokera na pieniądze. Zabójca Pokeno, jak go nazywano, najwyraźniej wybrał wolność, wieszając się na pasku, a jeśli mu go odebrano, na sznurze uplecionym z własnych spodni.

      Nieco później tej nocy, kiedy światła zaczęły automatycznie gasnąć, Lloyd zjadł trochę fasoli z posiłku sprzed dwóch dni. Smakowała obrzydliwie, ale wmusił ją w siebie. Popił wodą z muszli, po czym wpełzł na pryczę i leżał tak, podkuliwszy kolana do piersi i przeklinając Andy’ego „Dziurawca”, że wpakował go w takie szambo. To wszystko było jego winą. On sam na pewno nie władowałby się w coś takiego.

      Wrzaski więźniów domagających się posiłku powoli cichły.

      Lloyd podejrzewał, że nie tylko on odkładał część jedzenia na czarną godzinę. Niestety, nie było tego wiele. Gdyby naprawdę się spodziewał, że sprawy mogą przybrać taki obrót, odłożyłby znacznie więcej. Od jakiegoś czasu nie dawała mu spokoju pewna myśl, choć nie chciał się zastanawiać ani nad nią, ani nad złowieszczym obrazem, który jej towarzyszył. Czuł się tak, jakby w jego umyśle znajdowała się wielka kurtyna, za którą coś się skrywało. Wyzierały spod niej jedynie kościste, wychudłe stopy – tego, co było powyżej, wolałbyś już nie widzieć. Te kościste stopy należały do wynędzniałego trupa o imieniu Śmierć Głodowa.

      – O nie – powiedział do siebie Lloyd. – Wkrótce ktoś tu przyjdzie. Ktoś musi się tu pojawić. To pewne jak to, że gówno przylepia się do papieru.

      Mimo że bardzo się przed tym bronił, znowu pomyślał o króliku. Nie potrafił o nim zapomnieć. Królika razem z klatką wygrał na szkolnej loterii. Ojciec nie chciał pozwolić mu zatrzymać zwierzaka, ale Lloyd przekonał go, że będzie o niego dbał i karmił go za własne oszczędności.

      Kochał tego królika i rzeczywiście się nim opiekował. Przynajmniej na początku. Kłopot w tym, że po pewnym czasie zaczęły go zaprzątać inne sprawy. Zawsze tak było. Pewnego dnia, kiedy bujał się na oponie zawieszonej na konarze starego klonu za ich starym, zaniedbanym domkiem w Marathon w Pensylwanii, nagle przypomniał sobie o króliku i znieruchomiał. Nie myślał o nim od… no tak, od dobrych dwóch tygodni. Na śmierć zapomniał o nieszczęsnym zwierzaku.

      Pobiegł do niewielkiej, byle jak skleconej szopy przy stodole, a ponieważ wtedy też było lato, kiedy wszedł do środka, smród rozkładającego się królika poraził go jak siarczysty policzek. Futerko, które tak lubił głaskać, było brudne i zmierzwione. W oczodołach, w których kiedyś znajdowały się śliczne różowe ślepka, wiły się tłuste białe robaki. Łapki zwierzątka były zakrwawione i odarte z ciała niemal do kości. Lloyd próbował sobie wytłumaczyć, że to dlatego, iż królik rozpaczliwie usiłował wydostać się z klatki – i prawdopodobnie tak właśnie było – lecz jakaś mroczniejsza część jego umysłu podpowiadała mu, że być może zwierzę próbowało pożreć samo siebie.

      Wyniósł klatkę z królikiem i zakopał go razem z nią w głębokim dole za domem. Ojciec nigdy go nie zapytał, co się stało ze zwierzakiem, może nawet zapomniał, że jego syn miał królika – Lloyd nie był szczególnie bystry, ale w porównaniu z ojcem można byłoby go uznać za geniusza – jednak on sam nigdy nie zapomniał tego zdarzenia. Zawsze miewał barwne (i często przerażające) sny, lecz po śmierci królika stały się naprawdę koszmarne. Wizja zamęczonego zwierzątka powróciła do niego, gdy siedział na pryczy z podkulonymi pod brodą kolanami, mówiąc sobie, że ktoś przecież niedługo przyjdzie i uwolni go. Nie złapał Kapitana Tripsa. Był po prostu głodny. Tak jak kiedyś jego królik.

      Kilka minut po północy zdołał wreszcie usnąć, a rano wziął się ostro do pracy, zamierzając oderwać wreszcie poluzowaną nogę pryczy.

      Kiedy teraz patrzył na swoje poranione palce, znów z przerażeniem pomyślał o zakrwawionych łapkach biednego kłapoucha, którego przecież nie zamierzał skrzywdzić.

* * *

      Przed pierwszą po południu dwudziestego dziewiątego czerwca wyrwał nogę z łóżka. Śruba wyszła zupełnie gładko i metalowy pręt z brzękiem wylądował na podłodze celi. Patrzył na niego przez dłuższą chwilę, zastanawiając się, po co właściwie był mu potrzebny. Miał trochę ponad trzy stopy długości.

      Podszedł z nim do drzwi celi i zaczął wściekle tłuc w grube kraty.

      – Hej! – zawołał, łomocząc z całej siły w pręty. – Hej, chcę stąd wyjść! Chcę stąd wyjść, rozumiecie? Hej, słyszy mnie ktoś? Heej!

      Przerwał i przez chwilę nasłuchiwał, podczas gdy metaliczne echo powoli cichło w głębi korytarza. Przez jakiś czas panowała kompletna cisza, a potem z bloku obok dobiegło ochrypłe, przeraźliwe zawodzenie:

      – Mamo! Tutaj, mamo! Jestem tutaj!

      – Jeeezuuu! – wrzasnął Lloyd, ciskając nogę od pryczy w kąt. Męczył się przez tyle godzin i niemal zdarł sobie palce do kości tylko po to, by obudzić tego kretyna.

      Usiadł na pryczy, uniósł materac i wyjął pajdkę czerstwego chleba. Zastanawiał się, czy nie zjeść również kilku daktyli, i choć powinien zostawić je na później, w końcu pochłonął całą dzienną porcję. Zjadł je jeden po drugim, zagryzając chlebem, by zabić nieprzyjemny smak zleżałych owoców.

      Kiedy już uporał się z tą żałosną namiastką posiłku, podszedł do ściany celi po prawej stronie, spojrzał w dół i z trudem stłumił cisnący mu się na usta krzyk obrzydzenia.

      Trask górną połową ciała leżał na pryczy, dolną na podłodze. Na stopach miał więzienne kapcie, a nogawki spodni podjechały do góry i widać było gołe kostki. W jego nogę wgryzał się wielki tłusty szczur. Odrażający różowy ogon gryzonia wlókł się za nim po podłodze.

      Lloyd

Скачать книгу