Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 89
– Zejdź… ze… mnie…
– Nie siedzę na tobie, stary. Wiszę nad tobą, co prawda niezbyt wysoko, ale jednak. Jak wielki, niewidzialny świat.
Chris, ogarnięty paraliżującą zgrozą, oddychał ciężko i próbował odwrócić wzrok od tego przerażającego uśmiechniętego oblicza.
– Musimy pogadać o statkach, stadkach i wydatkach i o tym, czy pszczoły mają żądła. A także o papierach, które powinieneś mieć dla mnie, o samochodzie i kluczykach do niego. Ale w twoim garażu stoi tylko chevrolet pick-up. Wiem, że należy do ciebie, słodziutki. Co mi o nim powiesz?
– Oni… papiery… nie mogę… mówić… – wymamrotał Chris, z trudem łapiąc powietrze. Jego zęby szczękały głośno.
– Lepiej, żebyś mógł mówić – mruknął Fry i wysunął w jego stronę oba kciuki o podwójnych stawach (jak we wszystkich jego palcach), po czym zaczął je wyginać w przód i w tył pod nieprawdopodobnymi kątami, co zdawało się przeczyć wszelkim prawom biologii i fizyki. – Bo jak nie, wyłupię ci oczęta i przypnę je sobie do kółka na klucze, a ty będziesz musiał się szwendać po piekle z psem przewodnikiem na smyczy.
Wbił kciuki w oczodoły Chrisa, który próbował się cofnąć, opuścić głowę niżej, ale mu się to nie udało.
– Jeśli mi powiesz, zostawię ci właściwe pigułki – oświadczył Fry. – Nawet przytrzymam ci głowę, żebyś łatwiej mógł je połknąć. Przyniosą ci ulgę, stary. Zajmą się wszystkim.
Chris, trzęsąc się i szczękając zębami, wykrztusił:
– Papiery… na nazwisko Randall Flagg… są w komódce na dole. Pod adresem kontaktowym.
– A samochód?
Chris rozpaczliwie próbował zebrać myśli. Miał oddać temu człowiekowi samochód? Wszystko, co było przedtem, zniknęło w płomieniach delirium. Gorączka w jakiś sposób wpłynęła na jego proces myślenia, wypaliła całe fragmenty pamięci. Szafki z aktami z przeszłości były już zwęglone, ich zawartość przestała istnieć. Zamiast informacji o samochodzie, którego domagał się od niego ten straszny człowiek, w jego głowie pojawił się obraz pierwszego samochodu, jakim jeździł, studebakera rocznik ’53 z pomalowanym na różowo, przypominającym pocisk przodem.
Fry zacisnął jedną dłoń na jego ustach, a drugą ścisnął mu nos. Chris zaczął wierzgać i miotać się jak oszalały. Fry cofnął rękę i zapytał:
– Czy to ci przywróciło pamięć? Chyba tak.
– Wóz… – zaczął Chris, ale nagle wszystko wokół niego zawirowało i dopiero po chwili mógł dokończyć zdanie. – Wóz stoi… za stacją Conoco… pod miastem. Przy szosie numer pięćdziesiąt jeden.
– Na północ czy na południe?
– Na po… połu…
– Na połu… Dobra, już wiem. Wystarczy.
– Nakryty brezentem. Bu… bu… Buick. Dowód rejestracyjny jest na kierownicy. Na nazwisko… Randall Flagg.
Znów zaczął ciężko dyszeć, nie mogąc wykrztusić nic więcej. Mógł jedynie patrzeć na Richarda Fry z tępą nadzieją w oczach.
– Kluczyki?
– Pod… wycieraczką na podłodze.
Fry uciszył go, siadając całym ciężarem na jego piersi. Rozsiadł się na niej jak na wygodnej, miękkiej sofie w mieszkaniu bliskiego przyjaciela i Chris Bradenton nagle poczuł, że nie może zaczerpnąć powietrza.
Ostatnie tchnienie wypłynęło z jego ust wraz ze słowem:
– Proszę…
– …i dziękuję – dodał Richard Fry (obecnie Randall Flagg) z promiennym uśmiechem. – Powiedz dobranoc, Kit.
Ale Chris Bradenton nie mógł wykrztusić z siebie ani słowa więcej. Jego oczy tonęły w fałdach napuchniętych, sczerniałych powiek.
– Nie myśl o mnie źle – powiedział mroczny mężczyzna, spoglądając na niego. – Po prostu musimy się bardzo spieszyć. Wkrótce otwarcie wielkiego nowego lunaparku. Będzie tam wszystko: karuzele, fala, rzutki i koło fortuny. Wiesz co, Kit? Dziś jest moja szczęśliwa noc. Czuję to. I dlatego musimy się spieszyć.
Do stacji było półtorej mili. Fry dotarł tam dopiero kwadrans po trzeciej nad ranem. Wiatr przybrał na sile, zawodząc wśród ulic, a on szedł niezmordowanie; po drodze widział truchła trzech zdechłych psów i jednego martwego mężczyznę w mundurze. Wysoko w górze zimnym blaskiem lśniły milczące gwiazdy, odpryski mrocznej materii wszechświata.
Brezent okrywający buicka był mocno naciągnięty, a jego leżące na ziemi brzegi obłożono kamieniami. Wiatr trzepotał grubym, ciężkim płótnem. Kiedy Flagg odrzucił kamienie, natychmiast porwał brezent w mrok nocy. Płótno, jak wielki brązowy duch, uleciało na wschód.
A w którą stronę on powinien się udać?
Popatrzył na buicka, dobrze zachowany model rocznik ’75 (klimat był tu bardzo łaskawy dla samochodów i rdza nie zdążyła jeszcze naruszyć karoserii), po czym zaczął węszyć jak kojot. Nocne powietrze przesycał zapach pustyni, najlepiej wyczuwalny właśnie przed świtem.
Buick stał pośród cmentarzyska aut i stosów samochodowych części wyglądających jak posągi z Wyspy Wielkanocnej smagane zawodzącym wiatrem. Tu blok silnika, tam wał wyglądający jak pozostawiona przez kulturystę sztanga. Stos opon, wewnątrz których hulał wiatr. Pęknięta szyba. I wiele, wiele innych rzeczy.
Najlepiej mu się myślało właśnie w takiej scenerii. Tu każdy mógł poczuć się niezwyciężonym Jagonem.
Odszedł od buicka i powiódł dłonią po wgniecionej masce auta, które mogło być kiedyś mustangiem.
– Ej, mała kobro, nie wiesz, że powinnaś schować ząbki? – zapytał.
Kopnął zakurzonym butem wgnieciony gaźnik i odkrył leżące pod nim klejnoty. Drogocenne kamienie zamrugały do niego płonącymi w ich wnętrzach maleńkimi ognikami. Rubiny, szmaragdy, perły wielkości gęsich jaj, diamenty mogące rywalizować z gwiazdami na niebie. Kiedy wyciągnął rękę w ich stronę i pstryknął palcami, zniknęły.
Dokąd powinien się teraz udać?
Zawodzący wiatr wdarł się przez strzaskaną boczną szybę do starego plymoutha i w jego wnętrzu poruszyły się niespokojnie jakieś małe stworzenia.
Z tyłu za Flaggiem również coś się poruszyło, więc się odwrócił.
To był Kit Bradenton, który miał na sobie jedynie żółte