Bastion. Стивен Кинг

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 85

Bastion - Стивен Кинг

Скачать книгу

w błękitne niebo walił słup czarnego dymu, ale nie pojawił się ani jeden wóz straży pożarnej, by ugasić ogień. Stu przypuszczał, że jeśli budynek nie był z czterech stron otoczony asfaltowym parkingiem, pożar mógł się rozprzestrzenić i objąć połowę miasta. Wieczorem ruiny wciąż jeszcze dymiły, choć po południu lał ulewny deszcz.

      Stu domyślał się, że Elder otrzymał polecenie pozbycia się go. Dlaczego by nie? Byłby tylko jednym trupem więcej, a przecież znał ich tajemnicę. Nie potrafili wytworzyć leku przeciwko supergrypie ani odkryć, co w jego organizmie odróżniało go od innych ludzi. Raczej nie przyszło im do głowy, że mało kto miał szansę poznać ich sekrety. Był potencjalnym zagrożeniem dla bandy preferujących siłowe rozwiązania półgłówków i należało go wyeliminować.

      Nie wątpił, że bohater filmu lub powieści znalazłby jakiś sposób, aby wydostać się z kompleksu, ba, pewnie nawet kilku zwykłych ludzi również by tego dokonało, lecz on do nich nie należał. W końcu postanowił po prostu zaczekać na pierwszą sprzyjającą okazję.

      Elder był najlepszym dowodem na to, że kompleks został skażony przez coś, co jedni nazywali „Blue”, a inni „supergrypą”. Pielęgniarze zwracali się do niego per „doktorze”, choć wcale nie był lekarzem. Miał ponad pięćdziesiąt lat i zimne, przenikliwe spojrzenie. Żaden z lekarzy nigdy nie mierzył do Stu z pistoletu. Elder przerażał go, bo w jego przypadku jakiekolwiek próby perswazji były z góry skazane na niepowodzenie. Ten facet słuchał wyłącznie rozkazów. Kiedy je otrzymywał, sumiennie wypełniał swoje zadanie. Był kimś w rodzaju mafijnego cyngla, faceta od mokrej roboty, któremu nawet przez myśl by nie przeszło, że mógłby się sprzeciwić rozkazom swoich przełożonych.

      Trzy lata temu Stu kupił książkę zatytułowaną Wodnikowe wzgórze, by wysłać ją swojemu bratankowi w Waco. Przygotował pudełko, w którym miał zamiar wysłać książkę, a potem, ponieważ jeszcze bardziej niż czytania nie cierpiał pakowania, zerknął na pierwszą stronę, chcąc się przekonać, z czym ma do czynienia. Przeczytał pierwszą stronę, potem drugą… i dał się pochłonąć powieści. Nie spał przez całą noc – pił kawę, palił papierosy i czytał, czytał, czytał. Była to książka o królikach, najgłupszych i najbardziej tchórzliwych stworzeniach na całym bożym świecie… tyle że facet, który ją napisał, wcale tak nie uważał. Losami bohaterów naprawdę można było się przejąć. Stu, który czytał dość powoli, skończył ją dwa dni później. Największe wrażenie zrobiło na nim słówko „tarn” i utworzony od niego przymiotnik „starniony”. Natychmiast zrozumiał, co oznacza, bo widział mnóstwo starnionych zwierząt, a kilka z nich nawet przejechał na autostradzie. Takie zwierzę kuliło się na środku drogi, patrząc na sunący ku niemu samochód, sparaliżowane przerażeniem i niezdolne do ucieczki przed zmierzającą w jego stronę śmiercią. Żeby starnić jelenia, wystarczyło smagnąć go po oczach promieniem latarki. Na szopy podobny wpływ miała głośna muzyka, a na papugi rytmiczne stukanie w pręty klatki.

      Na Stu w taki sam sposób działał Elder. Wystarczył jeden rzut oka w jego zimne niebieskie oczy i tracił całą pewność siebie.

      Prawdopodobnie tamten w ogóle nie potrzebował pistoletu, aby go sprzątnąć. Z pewnością znał karate, savate i wiele stosowanych w walkach ulicznych brudnych sztuczek. Stu nigdy nie poradziłby sobie z kimś takim. Sama myśl o Elderze sprawiała, że puszczały mu nerwy.

      Tarn. To słowo doskonale określało stan jego umysłu.

      Kiedy kilka minut po dziesiątej nad drzwiami zapaliła się czerwona lampka, Stu poczuł, że jego ręce i twarz pokrywają drobne kropelki potu. Działo się tak za każdym razem, kiedy zapalało się to światełko. Wiedział, że prędzej czy później Elder przyjdzie sam, ponieważ nie będzie chciał mieć świadków. Na pewno mieli tu gdzieś krematorium do palenia ciał ofiar zarazy. Kiedy już będzie po wszystkim, zaniesie tam jego trupa i po sprawie. Ciach. Gotowe.

      Do pomieszczenia wszedł Elder. Był sam.

      Stu siedział na szpitalnym łóżku, opierając jedną dłoń na oparciu krzesła. Na widok Eldera poczuł skurcz żołądka. Chciał błagać o litość, choć dobrze wiedział, że żadne prośby nie odwiodą tamtego od wypełnienia rozkazu. Twarz widoczna za przezroczystą szybką białego kombinezonu była zupełnie beznamiętna, pozbawiona jakichkolwiek uczuć.

      Wszystko wydało mu się teraz bardzo wyraziste i miało ostre, jaskrawe kolory. W milczeniu patrzył na wchodzącego do pokoju „doktora”. Elder był potężnym, masywnie zbudowanym mężczyzną, biały kombinezon ciasno opinał jego ciało. Wylot lufy pistoletu też wydawał się wielki jak otwór tunelu.

      – Jak się dziś czujemy? – zapytał.

      Nawet przez głośnik słychać było, że ma zapchany nos.

      Bez wątpienia był chory.

      – Tak samo jak wcześniej – odparł Stu zdumiony spokojnym brzmieniem własnego głosu. – Powiedz, kiedy wreszcie mnie stąd wypuszczą?

      – Już niedługo – odparł Elder. Jego pistolet wciąż był wycelowany w Stu, może niedokładnie w niego, ale i nie w bok. Rozległo się stłumione kichnięcie. – Niezbyt jesteśmy dzisiaj rozmowni, co?

      Stu wzruszył ramionami.

      – Wolę milczących ludzi – stwierdził Elder. – Wszyscy pyskacze są mięczakami i tchórzami. Niecałe dwadzieścia minut temu otrzymałem nowe dyrektywy dotyczące pańskiej osoby, panie Redman. Nie są może zbyt optymistyczne, ale chyba zgodzi się pan ze mną, że rozkazy…

      – Jakie rozkazy?

      – No cóż, polecono mi…

      Stu ponad jego ramieniem spojrzał na górną krawędź hermetycznie zamykanych drzwi.

      – Chryste Panie! – zawołał z oburzeniem. – Tam jest pieprzony szczur!

      Elder odwrócił się odruchowo i w tym momencie Stu, zdziwiony, że jego lichy fortel się udał, błyskawicznie ześlizgnął się z łóżka. Chwycił obiema rękami oparcie krzesła, uniósł je nad głową i postąpiwszy naprzód, opuścił je, wkładając w ten ruch całą swoją siłę.

      – Nie! – krzyknął Elder.

      Krzesło wyrżnęło go w prawą rękę. Pistolet wypalił, kula z wizgiem odbiła się od podłogi. Zaraz potem broń wylądowała na ziemi i ponownie wystrzeliła.

      Stu obawiał się, że może mieć szansę tylko na jeszcze jedno uderzenie, zanim Elder dojdzie do siebie. Wiedział, że musi dać z siebie wszystko.

      Zamachnął się krzesłem jak kijem baseballowym. Elder próbował unieść złamaną prawą rękę, żeby się osłonić, ale nie zdołał. Nogi krzesła z trzaskiem trafiły w kaptur białego kombinezonu. Plastikowa osłona twarzy pękła, a jej odłamki wbiły się w oczy i nos Eldera. Mężczyzna wrzasnął przeraźliwie i runął w tył, jednak natychmiast przeturlał się na brzuch i popełzł po leżący na dywanie pistolet.

      Stu po raz ostatni zamachnął się krzesłem, z impetem opuszczając je na potylicę Eldera, który osunął się na podłogę. Stu, dysząc ciężko, podniósł pistolet i cofnął się, mierząc w rozciągnięte na ziemi ciało, ale Elder nie poruszył się.

      Przez

Скачать книгу