Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 83
– Przepraszam, Haroldzie.
– Nie. Nie powinienem nic mówić. Słuchaj, jeśli chcesz, mógłbym ci pomóc.
– Dziękuję, ale wolę zrobić to sama. To…
– Sprawa osobista. Oczywiście. Rozumiem.
Mogła wyjąć sweter z szafy w kuchni, ale chłopak bez wątpienia domyśliłby się, dlaczego to zrobiła, a nie chciała ponownie go deprymować. Tak bardzo starał się być w porządku, próbował grać rolę dobrego faceta, choć nie miał o tym zielonego pojęcia.
Wyszła na werandę i przez chwilę oboje stali na niej, patrząc na ogródek i dół ze zwałami ziemi na obrzeżach. Czas płynął, jakby nic się nie zmieniło. Zapowiadało się bardzo upalne popołudnie.
– Co zamierzasz? – zapytała Harolda.
– Nie mam pojęcia – odparł. – Sama wiesz… – nie dokończył.
– Co takiego?
– Trudno mi o tym mówić, ale nie jestem tu zbyt popularny i lubiany. Wątpię, czy nawet gdybym został sławnym pisarzem, postawiono by w tutejszym parku pomnik poświęcony mojej pamięci… choć zawsze miałem nadzieję, że kiedyś to nastąpi. Nawiasem mówiąc, zanim pojawi się tu kolejny sławny pisarz, pewnie będę już zgrzybiałym starcem z brodą do pasa.
Fran nic na to nie odpowiedziała.
– Tak! – krzyknął nagle ze wzburzeniem. – W tej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zastanawiać się nad niesprawiedliwością tego wszystkiego. Ta niesprawiedliwość wydaje mi się tym potworniejsza, że chamom i prostakom zarządzającym naszą miejscową skarbnicą wiedzy udało się w końcu doprowadzić mnie do obłędu.
Podsunął okulary nieco wyżej, a Fran, gdy zobaczyła, ile ma na twarzy paskudnych pryszczy, znów zrobiło się go żal. Czy ktokolwiek powiedział mu kiedyś, że woda z mydłem rozwiązałaby jego problem? – zastanawiała się w duchu. Ale pewnie wszyscy koncentrowali swoją uwagę na drobniutkiej ślicznej Amy, która przeszła jak burza przez uniwersytet w Maine ze średnią ocen 3,8 i ukończyła studia na dwudziestej trzeciej pozycji. Śliczna mała Amy… A Harold był upierdliwy i brzydki jak noc.
– Chyba dostaję fioła – dodał półgłosem. – Jeżdżę po mieście cadillakiem, a przecież nie mam prawa jazdy. I spójrz tylko na te buty… – Podciągnął nogawki dżinsów, odsłaniając cholewki błyszczących kowbojek pokryte ozdobnym haftem. – Osiemdziesiąt sześć dolców. Czuję się jak oszust. Jak aktor występujący w filmie. Dziś już kilka razy byłem niemal pewny, że oszalałem.
– Nie, to nieprawda – zaprzeczyła Frannie, próbując go uspokoić.
Chłopak cuchnął, jakby się nie mył od trzech, czterech dni, ale już jej to nie mierziło.
– Jak to szło… Będę w twoim śnie, jeśli ty pojawisz się w moim? My nie oszaleliśmy, Haroldzie – dodała.
– Może byłoby lepiej, gdybyśmy jednak powariowali.
– Ktoś się w końcu zjawi – powiedziała Frannie. – Kiedy ta choroba, zaraza czy cokolwiek to jest, zniknie.
– Ale kto?
– Ktoś z rządu – odparła. – Ktoś, komu każą zaprowadzić tu porządek.
Zaśmiał się gorzko.
– Moje drogie dziecko… och, przepraszam, Fran. Przecież to właśnie nasz rząd wpakował nas w cały ten pasztet. Tak, oni są bardzo dobrzy w zaprowadzaniu porządku. Za jednym zamachem załatwili sprawę impasu gospodarczego, zatrucia środowiska, kryzysu paliwowego i zimnej wojny. Trzask-prask! i po wszystkim. Tak, zrobili porządek jak się patrzy. Bez trudu poradzili sobie ze wszystkimi problemami… tak jak Aleksander Wielki poradził sobie z węzłem gordyjskim, przecinając go na pół jednym cięciem miecza.
– Ale przecież to tylko jakaś odmiana grypy. Słyszałam, jak mówili o tym w radiu…
– Fran, Matka Natura nie działa w taki sposób. To ten twój „ktoś z rządu” zgromadził w jakimś tajnym ośrodku badawczym całą armię bakteriologów, wirusologów i epidemiologów, aby wypichcili dla niego tyle najróżniejszych mikrobów, ile tylko zdołają. Bakterie, wirusy i Bóg wie, co jeszcze. Któregoś dnia jeden z tych dobrze opłacanych jajogłowych oświadczył: „Spójrzcie, co stworzyłem. To maleństwo potrafi uśmiercić niemal każdego. Czyż nie jest wspaniałe?”. Dostał za to medal, podwyżkę, letni domek nad oceanem, a potem nagle ktoś inny, nieważne kto, wypuścił to świństwo na wolność… Co chcesz zrobić, Fran?
– Pogrzebać ojca – odparła cicho.
– Och… no tak. Oczywiście. – Patrzył na nią przez chwilę w milczeniu, po czym dodał pospiesznie: – Posłuchaj, zamierzam się stąd wynieść. Wypieprzam z Ogunquit. Jeśli zostanę tu choćby dzień dłużej, z pewnością zwariuję. Może zabierzesz się ze mną?
– Dokąd?
– Jeszcze nie wiem.
– Jak już będziesz wiedział, wróć i zapytaj mnie znowu.
Harold rozpromienił się.
– Dobrze. Tak właśnie zrobię… Widzisz, to… – urwał i jak lunatyk zaczął schodzić po stopniach werandy. Jego nowe kowbojki lśniły w słońcu.
Fran odprowadziła go wzrokiem.
Zanim wsiadł do samochodu, pomachał do niej. W odpowiedzi Fran również uniosła prawą rękę. Kiedy niezbyt wprawnie wrzucił wsteczny bieg, wozem ostro szarpnęło. Wycofując cadillaca z podjazdu, kilkakrotnie musiał zapalać gasnący silnik. Raz skręcił zbyt mocno w lewo i koła samochodu wgniotły w ziemię kilka kwiatów z klombu Carli, a wyjeżdżając na ulicę, omal nie wpakował się do rowu przepustowego. W końcu dwukrotnie zatrąbił klaksonem i odjechał.
Kiedy zniknął Fran z oczu, wróciła do ogrodu.
Parę minut po czwartej niechętnie weszła na pięterko. Czuła tępe pulsowanie w skroniach i za oczami, wywołane napięciem i zmęczeniem. Zastanawiała się, czy nie zaczekać do jutra, ale to tylko pogorszyłoby sprawę. Pod pachą miała najlepszy obrus Carli z adamaszku, używany tylko przy szczególnych okazjach.
Nie było tak dobrze, jak sobie życzyła, ale i nie tak źle, jak się obawiała. Po twarzy ojca spacerowały muchy wymachujące kosmatymi odnóżami i co chwila wzbijające się w powietrze. Jego skóra miała szarawy odcień, lecz po wielu godzinach pracy w ogródku był tak opalony, że w gruncie rzeczy trudno było to zauważyć – zwłaszcza gdy nie chciało się tego dostrzegać. Nie czuło się również odoru rozkładu – a tego obawiała się najbardziej.
Łóżko, w którym umarł, było dwuosobowe, od lat sypiał w nim z Carlą. Na połowie, na której dawniej sypiała matka, Fran położyła obrus w taki sposób, że brzegiem