Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 78
Yvonne zaproponowała, że ureguluje rachunek, i Larry przystał na to.
Umówili się parę razy, a po niecałych dwóch tygodniach spotykali się już regularnie. Larry znalazł sobie lepszą posadę – pracował teraz jako sprzedawca w księgarni – poza tym dorabiał, śpiewając z grupą o nazwie Hotshot Rhythm Rangers & All-Time Boogie Band. Nazwa była z tego wszystkiego najlepsza, ale na gitarze grał tam Johnny McCall, który później miał przejść do jego odjazdowej kapeli.
Zamieszkał razem z Yvonne i jego życie się zmieniło – przede wszystkim dlatego, że wreszcie miał swoje miejsce na ziemi, własny kąt, za który płacił połowę czynszu. Dziewczyna kupiła nowe zasłony, potem zdobyli tanie, używane meble, zaczęli ich odwiedzać inni członkowie kapeli i znajomi Yvonne.
W mieszkaniu za dnia było słonecznie i ciepło, a nocą rześka kalifornijska bryza przynosiła ze sobą chłód i aromat pomarańczy. Gdy nikt nie przychodził, oboje oglądali telewizję, a czasem Yvonne przynosiła mu puszkę piwa, siadała na oparciu fotela i masowała mu kark. To było jego miejsce, jego dom, do cholery. Niekiedy, nie mogąc zasnąć, leżał w łóżku niemal do rana, obejmując śpiącą obok Yvonne i rozmyślając o tym, jak mu jest dobrze. Potem zapadał w sen, nie zaprzątając sobie głowy Rudym Schwartzem. W każdym razie myślał o nim bardzo rzadko.
Mieszkali razem przez czternaście miesięcy, ich idylla zaczęła się psuć dopiero w ostatnich tygodniach. Z Yvonne zrobiła się prawdziwa suka, a dla Larry’ego początkiem końca były właśnie rozgrywki World Series.
Tego dnia odbębnił swoje godziny w księgarni, po czym odwiedził Johnny’ego McCalla, aby razem z nim – cała grupa spotykała się tylko w weekendy, gdyż pozostali dwaj członkowie kapeli pracowali nocami – popracować nad nowymi kawałkami albo poćwiczyć stare szlagiery, które Johnny nazywał „barowymi bombami”, piosenki w rodzaju Nobody but Me czy Double Shot of My Baby’s Love.
Potem wrócił do domu, do swojego domu. Yvonne przygotowała kolację – nie żaden telewizyjny szajs, lecz prawdziwe domowe jedzenie. Umiała doskonale gotować. Po kolacji poszli do pokoju, włączyli telewizor i obejrzeli mecz. Jeszcze później kochali się. To wszystko wydawało się takie właściwe i naturalne. Nic nie zaprzątało jego myśli, nic go nie niepokoiło.
Jednak od tamtej pory nic nie było takie, jak być powinno. Nic nie było w porządku. Absolutnie nic.
Uświadomił sobie, że płacze, i zrobiło mu się wstyd. Rozkleił się, siedząc na ławce w Central Parku, jak jakiś stary pryk z domu spokojnej starości. Ale po chwili zrozumiał, że miał prawo opłakiwać wszystko, co stracił, miał prawo być w szoku.
Przed trzema dniami zmarła jego matka. Leżała na łóżku w korytarzu Mercy Hospital i tam też umarła, wśród tysięcy innych dogorywających ludzi. Larry klęczał obok niej, gdy odchodziła. Miał wrażenie, że traci zmysły, nie mógł znieść widoku jej agonii, wszechobecnej woni fekaliów i uryny, bełkotu majaczących chorych, odgłosów dławienia się i przeraźliwych wrzasków cierpiących ludzi. Pod sam koniec matka już go nie rozpoznawała, nie było ostatniego przebłysku świadomości. Jej pierś uniosła się, zatrzymała w pół oddechu i bardzo powoli opadła. Larry klęczał jeszcze przy niej przez prawie dziesięć minut, nie wiedząc, co ma robić. W głowie miał mętlik, wydawało mu się, że powinien zaczekać, aż ktoś wypisze akt zgonu jego matki albo przynajmniej zapyta, co się stało. Jednak to, co się stało, było oczywiste, podobne sceny rozgrywały się wokół niego przez cały czas. Szpital przypominał dom wariatów. Nie mógł się spodziewać, że pojawi się przy nim jakiś zatroskany lekarz, by wyrazić współczucie. Wkrótce jego matkę wyniosą z korytarza jak worek zboża, a on nie chciał tego oglądać. Pod łóżkiem leżała jej torebka. Znalazł w niej pióro, spinkę i notes. Wyrwał z notesu kartkę, napisał na niej imię i nazwisko matki oraz jej adres, a po chwili namysłu dopisał wiek. Potem przypiął kartkę spinką do kieszonki koszuli zmarłej, pocałował ją w policzek i wybiegł ze szpitala, szlochając.
Czuł się jak dezerter, ale na ulicy poczuł się nieco lepiej, choć tamtego dnia w mieście roiło się od szaleńców, chorych i wojskowych patroli.
Siedząc teraz na ławeczce, opłakiwał inne utracone rzeczy – emeryturę matki, własną zaprzepaszczoną karierę, wspaniałe chwile w Los Angeles, kiedy razem z Yvonne oglądali mecz, wiedząc, że później pójdą do łóżka i będą się kochać, a także Rudy’ego. Najbardziej brakowało mu właśnie jego. Żałował, że z uśmiechem i wzruszeniem ramion nie oddał mu wtedy tamtych dwudziestu pięciu dolarów i nie ocalił sześciu bezpowrotnie straconych lat.
Małpa zdechła za kwadrans dwunasta.
Siedziała na gałęzi, osowiała i apatyczna, z łapkami pod brodą, a potem nagle zatrzepotała powiekami i runęła do przodu, uderzając o beton z upiornym mlaśnięciem.
Larry nie chciał tam dłużej siedzieć. Wstał i ruszył w stronę znajdującej się nieopodal promenady z ogromną muszlą koncertową odcinającą się na tle nieba. Jakieś piętnaście minut temu znów usłyszał jękliwe krzyki starego mężczyzny, teraz jednak jedynymi odgłosami, jakie rozlegały się w parku, były jego własne kroki i świergot ptaków. Ptaki najwyraźniej nie chorowały na grypę.
Kiedy podszedł do sceny, ujrzał, że na ławce przed nią siedzi jakaś kobieta. Miała około pięćdziesięciu lat, ale widać było, że zadała sobie sporo trudu, by wyglądać młodziej. Miała na sobie eleganckie szarozielone spodnie i jedwabną bluzkę, a jej torebka była ozdobiona wstawkami z futra norki. Na dźwięk kroków odwróciła się. W jednej dłoni trzymała pigułkę, którą szybko połknęła.
– Cześć – powiedział Larry.
Nieznajoma sprawiała wrażenie bardzo spokojnej. Miała niebieskie, błyszczące inteligencją oczy i nosiła okulary w złotych oprawkach. Na jej palcach zauważył złotą obrączkę, dwa pierścienie z brylantami i jeden z „kocim oczkiem”.
– Nie jestem niebezpieczny – dodał.
Pomyślał, że pewnie zabrzmiało to absurdalnie, ale przecież ta kobieta miała na palcach ponad dwadzieścia tysięcy dolarów. Oczywiście mogły to być zwykłe, nic niewarte świecidełka, choć nieznajoma nie wyglądała na osobę, która lubi nosić ozdoby z tombaku i cyrkonii.
– Wiem – odparła. – Nie wyglądasz na groźnego ani chorego…
Nie była taka spokojna, jak mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Miała lekki tik mięśni szyi, a w głębi