Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 77
– Potwory nadchodzą! Są już w drodze! Są na przedmieściach!
Larry był niemal pewien, że drzwi apartamentu, które zamknął na cztery spusty, lada chwila wylecą z zawiasów i pojawi się w nich gigantyczny troll z psią głową, ślepiami wielkości spodków i długimi kłami.
Wcześniej tego ranka widział wołającego w parku i okazało się, że to tylko obłąkany stary mężczyzna w sztruksowych spodniach i okularach w pękniętej rogowej oprawie sklejonej plastrem. Próbował odezwać się do niego, ale tamten natychmiast uciekł w popłochu, krzycząc przez ramię, że za chwilę na ulicach miasta zjawią się potwory. Nagle potknął się o sięgający do kostek siatkowy płotek i wylądował z głośnym plaśnięciem na ścieżce rowerowej. Okulary spadły mu z nosa, lecz się nie stłukły. Larry ruszył do niego, zamierzając pomóc mu wstać, jednak zanim zdążył się zbliżyć, mężczyzna schwycił okulary, zerwał się z ziemi i pognał w stronę promenady, raz po raz wywrzaskując swoje szalone ostrzeżenia. Ale Larry już się go nie bał, był jedynie znudzony i lekko rozdrażniony jego krzykami.
W parku byli też inni ludzie, Larry rozmawiał z kilkoma z nich. Byli oszołomieni i zdezorientowani, mówienie przychodziło im z trudem, a wszystkie opowiadane przez nich historie były identyczne. Ich przyjaciele i krewni umarli lub dogorywali. Na ulicach wybuchały strzelaniny, na Fifth Avenue rozpętało się piekło. Czy to prawda, że nie ma już Tiffany’ego? Jak to możliwe? Kto teraz będzie sprzątał? Kto pozbiera śmieci? Czy powinni opuścić Nowy Jork? Słyszeli, że wojsko obstawiło wszystkie drogi wyjazdowe. Jedna z kobiet obawiała się, że wkrótce z tuneli wyjdą szczury, aby przejąć spuściznę po ludziach. Przypomniało to Larry’emu jego własne myśli po powrocie do Big Apple. Młodzieniec pojadający chipsy z wielkiej torby zwierzył mu się, że wreszcie spełnił swoje życiowe marzenie: poszedł na stadion Jankesów, przebiegł nago przez wszystkie bazy, a potem onanizował się na pozycji wyjściowej. „To była moja życiowa szansa, stary” – mruknął i odszedł, cały czas jedząc chipsy.
Wielu ludzi spotkanych przez Larry’ego w parku było chorych, ale niewielu tu umarło. Może nie chcieli, by zwierzęta rozwłóczyły ich ciała, i czując zbliżający się kres, wrócili do swoich domów. Larry widział tylko jednego trupa, ale to wystarczyło. Poszedł tego dnia na dworzec autobusowy, otworzył drzwi i ujrzał siedzącego na ławce uśmiechającego się martwego mężczyznę, po którego ciele pełzały tłuste robaki. Były wszędzie – na jego twarzy, dłoniach i nagich udach. Zapadnięte oczy trupa wpatrywały się w Larry’ego. Ze zwłok biła mdląca, słodkawa woń rozkładu. Larry szybko zamknął drzwi, lecz zrobił to za późno: wyrzucił z siebie zjedzone na śniadanie płatki, a potem wymiotował żółcią tak długo, że w końcu zaczął się obawiać, iż wyrzyga wszystkie wnętrzności. „Boże, jeśli jesteś gdzieś tam na górze – modlił się, wracając do Central Parku – i jeśli wysłuchujesz dzisiaj naszych błagań, mam tylko jedną prośbę: nie chciałbym już oglądać żadnych trupów. Te umarlaki wyglądają naprawdę paskudnie, trzeba mieć jaja, żeby móc na nie patrzeć. Ja nie mam”.
Siedząc na ławeczce (krzyczący mężczyzna na razie znajdował się poza zasięgiem jego słuchu), rozmyślał o World Series sprzed pięciu lat. Miło było wspominać te chwile, bo choć uświadomił to sobie dopiero teraz, właśnie wtedy po raz ostatni był naprawdę szczęśliwy, odprężony i spokojny, a jego umysł nie pracował przeciw niemu.
To było zaraz po jego rozstaniu z Rudym. Bardzo żałował, że się rozstali. Gdyby jeszcze kiedykolwiek spotkał Rudy’ego (co było raczej wątpliwe), miał zamiar go przeprosić. Ba, całowałby go po nogach, gdyby tylko między nimi znów mogło być jak dawniej.
Wędrówkę po kraju rozpoczęli zdezelowanym mercurym rocznik 68, który ostatecznie odmówił posłuszeństwa w Omaha. Od tej pory najmowali się dorywczo do pracy i podróżowali autostopem. Przez pewien czas pracowali na farmie w Nebrasce – właśnie tam Larry któregoś wieczoru przegrał w pokera sześćdziesiąt dolarów i następnego dnia musiał poprosić Rudy’ego o pożyczkę. Miesiąc później dotarli do Los Angeles, gdzie Larry pierwszy znalazł sobie robotę – jeżeli zmywanie garów za minimum socjalne w ogóle można było tak nazwać. Pewnego wieczoru jakieś trzy tygodnie później Rudy podjął temat pożyczki. Powiedział, że spotkał faceta, który polecił mu niezłe biuro pośrednictwa pracy („robota gwarantowana!”), jednak opłata wynosiła dwadzieścia pięć dolców. Tak się złożyło, że tyle właśnie pożyczył Larry’emu po owej przegranej w pokera. W normalnych okolicznościach nie prosiłby o zwrot pieniędzy, ale w tej sytuacji…
Larry odparł, że oddał mu już całą sumę i są kwita. Jeśli Rudy chce ćwierć setki, nie ma sprawy, dziwi się tylko, że najlepszy kumpel może żądać od niego dwukrotnej spłaty jednego długu.
Rudy odwarknął, że nie chce darowizny, tylko zamierza odzyskać forsę, która mu się należy, a w ogóle to ma już po dziurki w nosie pana Larry’ego Underwooda. „Chryste – powiedział Larry, usiłując obrócić całą tę sytuację w żart. – Nigdy nie sądziłem, że będę potrzebował od ciebie pokwitowania. Ale chyba się pomyliłem”.
Zaczęli się kłócić i niewiele brakowało, a poszłyby w ruch pięści. Pod koniec ostrej wymiany zdań Rudy był czerwony na twarzy. „To cały ty, Larry! – krzyknął. – Cały ty. Taki właśnie jesteś. Sądziłem, że nigdy nie odczuję tego na własnej skórze, ale tak się właśnie stało. Pierdol się, Larry!”.
Odszedł, a Larry ruszył za nim w stronę schodów prowadzących do wyjścia z niewielkiego taniego hoteliku, wyłuskując z tylnej kieszeni spodni portfel. Miał w nim trzy banknoty dziesięciodolarowe, starannie zwinięte i włożone do sekretnej przegródki za fotografiami. Wyjął je i rzucił za Rudym. „Masz, ty parszywy łgarzu. Weź je! Nażryj się! Wsadź je sobie!”.
Rudy z trzaskiem zamknął drzwi i odszedł w noc, ku przeznaczeniu wszystkich Rudych tego świata. Nie obejrzał się za siebie. Larry przez minutę czy dwie stał u szczytu schodów, ciężko dysząc, a potem odnalazł wzrokiem rzucone na stopnie banknoty, podniósł je i schował do portfela.
Gdy zastanawiał się później nad tym zdarzeniem, doszedł do wniosku, że Rudy prawdopodobnie miał rację. Ba, był tego pewien. Nawet jeżeli rzeczywiście wcześniej zwrócił mu dług, Rudy był jego najlepszym przyjacielem i zawsze go ratował, gdy zabrakło mu kilku centów do opłaty za wstęp na sobotnią potańcówkę, bo kupił kilka pałeczek lukrecji czy batonów lub wydał wszystkie pieniądze na lunch. Jednak kiedy kumpel poprosił o zwrot dwudziestu pięciu dolarów, Larry przypomniał sobie, ile razy w portfelu zostawało mu pięć dolarów z trzydziestu i powiedział sobie: „Skoro zostało ci akurat pięć dolarów, na pewno musiałeś zwrócić ten dług. Nie jestem pewien kiedy, ale zrobiłeś to, więc zakończmy już tę sprawę”.
Potem jednak został w mieście całkiem sam. Nie miał kolegów i nawet nie próbował się z nikim zaprzyjaźnić, pracując w małej kafejce w Encino. Prawdę mówiąc, był przekonany, że wszyscy,