Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 81
W końcu podjęto decyzję o całkowitym odcięciu miasta. Nikomu nie będzie wolno do niego wejść ani do niego wjechać. Jeśli ktoś pragnie opuścić Ogunquit – droga wolna – ale musi zdawać sobie sprawę, że nie będzie już dla niego powrotu. Wszystkie drogi wjazdowe i wyjazdowe – a wśród nich najbardziej uczęszczana US 1 – zostaną zablokowane autami (po trwającej pół godziny gwałtownej dyskusji zgodzono się na ciężarówki należące do Miejskiego Przedsiębiorstwa Robót Publicznych), przy których będą stać ochotnicy ze strzelbami. Ludzie próbujący dotrzeć US 1 na północ lub południe będą kierowani na północ do Wells, a na południe do York objazdami omijającymi Ogunquit. Każdy, kto próbowałby się przebić, zostanie zastrzelony. „Na śmierć?” – zapytał ktoś z sali. „A jak myślisz, kurde?” – odpowiedzieli mu inni.
Grupka jakichś dwudziestu osób upierała się, by tych, którzy już zachorowali, natychmiast wywieźć z miasta. Zostali jednak przegłosowani, ponieważ wieczorem dwudziestego czwartego, kiedy odbywało się spotkanie, prawie wszyscy mieli chorych krewnych lub przyjaciół w mieście. Wielu wierzyło w podawane w telewizji informacje, że już wkrótce rozpocznie się powszechne podawanie szczepionki przeciwko supergrypie. Jak mogliby kiedykolwiek spojrzeć na siebie w lustrze, gdyby teraz dali się ponieść panice i wydalili wszystkich chorych? Letnicy, których w Ogunquit było dość sporo, także gwałtownie zaprotestowali, stwierdzając nie bez racji, że z podatków za ich letnie domki od lat utrzymywano szkoły, drogi i publiczne plaże oraz wspomagano najuboższych. Dzięki ich pieniądzom w sezonie mogły kręcić się interesy, które w późniejszym okresie, od połowy września do połowy czerwca, zwykle szły bardzo słabo. Jeśli zatem zostaną tak obcesowo potraktowani, mieszkańcy miasteczka mogą być pewni, że już nigdy więcej ich nie zobaczą. Będą musieli znowu zająć się łowieniem homarów i ciułać grosz do grosza, wygrzebując z błotnistego piachu mięczaki. Tak więc pomysł, aby wydalić z miasta przynajmniej chorych letników, również upadł.
Przed północą ustawiono pierwsze zapory, a przed świtem następnego ranka, dwudziestego piątego czerwca, były już pierwsze ofiary – kilku rannych i trzech lub czterech zabitych. Byli to ogarnięci paniką uchodźcy z Bostonu. Kilka osób bez protestów zawróciło w stronę Yorku, inni jednak byli zbyt przerażeni, by pojąć, co do nich mówiono. Kiedy próbowali sforsować zapory lub objechać je poboczem, zaczęto do nich strzelać.
Jednak do wieczora większość mężczyzn na barykadach również zachorowała. Mieli wysoką gorączkę i co chwila odstawiali strzelby na bok, by wydmuchać nos. Niektórzy, jak Freddy Delancey i Curtis Beauchamp, stracili przytomność, a kiedy przewieziono ich do prowizorycznego szpitala urządzonego w gmachu ratusza, zmarli.
Poprzedniego ranka ojciec Frannie, który jako jeden z nielicznych sprzeciwiał się wzniesieniu zapór, poczuł się bardzo źle i położył do łóżka, a córka została przy nim, by go pielęgnować. Nie chciał się zgodzić, by zawiozła go do szpitala – powiedział, że jeśli ma umrzeć, zamierza to zrobić w swoim własnym domu.
Do południa ruch na drogach prawie zupełnie ustał. Gus Dinsmore, zarządca parkingu przy plaży, stwierdził, że prawdopodobnie szosy zakorkowane zostały taką liczbą unieruchomionych aut, że poruszanie się po nich było niemożliwe nawet dla zdrowych, mających sprawne wozy kierowców. Może i dobrze się stało, gdyż do południa dwudziestego piątego czerwca przy zaporach pozostało niespełna trzy tuziny ludzi zdolnych do pełnienia wart. Gusowi, który jeszcze do wczoraj czuł się doskonale, też ciekło z nosa.
Poza Frannie jedyną zdrową osobą w mieście był szesnastoletni brat Amy Lauder, Harold. Amy zmarła jeszcze przed pierwszym spotkaniem w ratuszu, a jej suknia ślubna, której nie zdążyła na siebie włożyć, pozostała w szafie.
Dziś Fran nie wychodziła z domu, nie widziała się z nikim od wczorajszego popołudnia, kiedy Gus zajrzał do niej, żeby sprawdzić, czy jej czegoś nie trzeba. Tego ranka kilkakrotnie słyszała warkot silników i raz podwójny wystrzał z dubeltówki, ale nic więcej. Panująca w miasteczku grobowa cisza potęgowała wrażenie nierealności wszystkiego, co się wokół działo. A teraz jeszcze te dziwaczne myśli, które nie dawały jej spokoju: muchy… trupy… placki.
W pewnym momencie uświadomiła sobie, że już od dłuższego czasu wsłuchuje się w szum lodówki. Była w niej automatyczna forma do lodu i co dwadzieścia kilka sekund z wnętrza dobiegał stuk kolejnej spadającej kostki.
Siedziała tak prawie przez godzinę, bezmyślnie wpatrując się w stojący przed nią talerz. Powoli w jej głowie zaczęła kiełkować pewna myśl – a raczej dwie myśli, z pozoru wynikające z siebie nawzajem, lecz tak naprawdę zupełnie ze sobą niezwiązane. A może obie były elementami jakiejś innej, głębszej myśli? Słuchając grzechotu spadających wewnątrz lodówki kostek lodu, zastanawiała się nad tym przez dłuższą chwilę.
Pierwsza jej myśl dotyczyła ojca. Ponieważ umarł w domu, miała nadzieję, że był z tego powodu zadowolony.
Druga wiązała się z dzisiejszym letnim dniem. Było bardzo ciepło, nawet upalnie, na niebie nie widać było ani jednej chmurki. Dla takich właśnie dni zjeżdżali tu turyści. Nie po to, aby pływać, gdyż woda nigdy nie była dostatecznie ciepła, ale by nacieszyć się pięknem słonecznych dni.
Słońce prażyło niemiłosiernie. Frannie zerknęła na termometr za kuchennym oknem. Słupek rtęci wskazywał osiemdziesiąt stopni Fahrenheita. Był piękny dzień, a jej ojciec nie żył. Czy te dwie myśli były ze sobą w jakiś sposób powiązane?
Kiedy się nad tym zastanawiała, jej oczy apatycznie błądziły po kuchni. Po paru sekundach umysł Frannie zajął się czymś innym, ale wciąż wracał do nurtującego ją problemu.
Był piękny, upalny dzień, a jej ojciec nie żył.
I nagle wszystko zrozumiała – stało się to tak niespodziewanie, jakby dosięgnął ją cios.
Zmrużyła oczy i ściągnęła ze stołu obrus, strącając talerz. Szkło rozprysło się z hukiem, a Frannie krzyknęła i uniosła obie dłonie do twarzy. Wzrok znów miała czujny i bystry, jakby ktoś podsunął jej pod nos otwartą butelkę z amoniakiem.
Nie można trzymać trupa w domu. Nie latem. Nie wtedy, gdy jest gorąco.
Po chwili ogarnęła ją apatia, rozmazując kontury myśli.
Mimo woli ponownie zaczęła wsłuchiwać się w stukot spadających kostek lodu.
Przemogła się jednak, wstała, podeszła do zlewu, puściła zimną wodę i ochlapała nią sobie twarz. Chłodne strugi zmroziły jej pokrytą potem, rozpaloną skórę.
Mogła odejść, dokąd tylko chciała, najpierw jednak musiała zrobić, co do niej należało. Nie miała wyboru. Nie mogła pozwolić, by ciało ojca zostało na górze, w łóżku, poddane przyspieszonemu upałem procesowi rozkładu. Za bardzo przypominało jej to opowiadanie Faulknera, które czytała w college’u, Róża dla Emilii. Mieszkańcy miasta nie wiedzieli, co było źródłem potwornego odoru, lecz po pewnym czasie przestało śmierdzieć.
To… to…
– Nie! – krzyknęła.
Zaczęła krążyć niespokojnie po kuchni, zastanawiając się, co powinna zrobić.