Bastion. Стивен Кинг
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bastion - Стивен Кинг страница 88
Ponownie jęknął i przekręcił leżącą na poduszce głowę w bok. Pamiętał jedynie swoje deliryczne wizje – dziwne zjawy o płonących oczach. Pojawiła się również jego matka, która zmarła w 1969 roku, i powiedziała: „Och, Kit, mówiłam ci przecież. Nie zadawaj się z tymi ludźmi. Polityka nic mnie nie obchodzi, ale ci ludzie, z którymi trzymasz, są zupełnie szaleni i wściekli jak toczące pianę psy, a te dziewczyny to zwyczajne ulicznice. Mówiłam ci, Kit”. Zaraz potem jej żółta, pomarszczona twarz rozpadła się na kawałki, rozeszła w szwach, a ze szczelin zaczęły wypełzać żuki gnojaki. Chris zaczął krzyczeć, ciemność zafalowała i po chwili usłyszał czyjeś pełne niepokoju głosy oraz tupot butów biegnących ludzi. Pojawiły się światła, błyski świateł, poczuł woń gazu i znów był w Chicago w 1968 roku. Gdzieś z oddali dobiegało czyjeś wołanie: „Cały świat patrzy! Cały świat patrzy! Cały świat…”. Przy wejściu do parku leżała dziewczynka ubrana w ogrodniczki – była bosa i miała we włosach pełno szkła, a jej twarz pokrywała warstwa zakrzepłej krwi, która w ostrym świetle reflektorów wydawała się zupełnie czarna; jej głowa przypominała zmiażdżony łepek jakiegoś wielkiego owada. Chris pomógł jej wstać, a ona uklękła i przytuliła się do niego kurczowo, bo z kłębów białego gazu wyłaniało się monstrum, istota z innej planety, stwór w lśniących czarnych butach, masce przeciwgazowej i grubej wojskowej kurtce, trzymający w jednej dłoni pałkę, a w drugiej pojemnik z gazem. Kiedy uniósł maskę, ukazując uśmiechnięte, rozpalone oblicze, oboje krzyknęli, ponieważ był to ktoś (lub może coś), na kogo czekali, ktoś, kogo Chris Bradenton zawsze panicznie się bał. To był Wędrowiec. Ten krzyk naruszył strukturę jego snu i znów znalazł się w Boulder w Kolorado, w mieszkaniu przy Canyon Boulevard, w letni dzień tak gorący, że nawet mając na sobie tylko szorty, cały był zlany potem. Naprzeciw niego stał najpiękniejszy chłopiec świata, wysoki, opalony i dobrze zbudowany, w żółtych plażowych slipkach, podkreślających jędrność i krągłość jego pośladków, i Chris wiedział, że twarz chłopaka musi być równie piękna jak oblicza aniołów z obrazów Rafaela, a on sam siłą i wytrzymałością z pewnością dorównuje wierzchowcowi Samotnego Strażnika. „Hej, Silver, naprzód! Gdzie go poderwałeś? Na spotkaniu dotyczącym rasistowskich incydentów w kampusie CU czy w kafejce? A może podwiozłeś go samochodem?”. Czy to ważne? Jest okropnie gorąco, ale miał przecież wodę, pełną wody urnę pokrytą dziwnymi płaskorzeźbami, miał też pigułkę, która wyśle go do miejsca nazwanego przez anioła w jasnożółtych slipkach Huxleylandią, miejsca, gdzie zakwitają martwe drzewa i… Boże, ależ on ma w tych ciasnych slipkach wielką erekcję! Chris Bradenton jeszcze nigdy nie był tak bardzo napalony. „Chodź do łóżka – mówi do gładkich, śniadych pleców chłopaka. – Chodź do łóżka, chodź do mnie, a zrobię ci dobrze. Tak jak lubisz”. „Najpierw weź pigułkę – odpowiada tamten, nie odwracając się. – Wtedy zobaczymy”. Łykasz pigułkę, woda chłodzi ci przełyk i stopniowo to, co wokół siebie widzisz, nabiera osobliwego charakteru, jakbyś patrzył na wszystko pod innym kątem niż zwykle. Przez jakiś czas gapisz się na wiatraczek stojący na biurku, a potem spoglądasz na swoje odbicie w krzywym lustrze powyżej. Twoja twarz wydaje się czarna i napuchnięta, ale nie przejmujesz się tym, bo to tylko pigułka, tylko pigułka! „Trips… – mamroczesz. – O rany, Kapitan Trips, a ja jestem taki napalony”.
Chłopak zaczyna się odwracać, a ty przesuwasz wzrokiem po jego gładkich biodrach, z których zsunęły się slipki, na płaski opalony brzuch, bezwłosą klatkę piersiową, smukłą szyję, na której widać węzły mięśni i żył, na twarz… a jego twarz… och, jego twarz wcale nie przypomina oblicza anioła Rafaela, ale raczej diabła Goi, bo z mrocznych oczodołów wyzierają pyski jadowitych węży.
Idzie w twoją stronę, a gdy zaczynasz krzyczeć, szepcze: „Trips, dziecino, Kapitan Trips…”.
Potem wszystko ciemnieje, znikają twarze i głosy, których Chris nie pamięta, i w końcu budzi się tutaj, w małym domku, który sam zbudował na obrzeżach Mountain City. Ponieważ teraz jest teraz i fala zamieszek, które ogarnęły cały kraj, już dawno odpłynęła, młodzi Turcy stali się starymi, zgrzybiałymi prykami o mózgach przeżartych kokainą, a wszystko wokół popadło w ruinę. Chłopak w żółtych slipkach to przeszłość, w Boulder Kit Bradenton sam był nastolatkiem.
Mój Boże, czy ja umieram?
Odegnał od siebie tę straszliwą myśl. Wzbierał w nim żar i mącił mu umysł. Nagle wstrzymał oddech, bo gdzieś spoza zamkniętych drzwi sypialni, z dołu, dobiegł go jakiś dziwny dźwięk.
W pierwszej chwili sądził, że to syrena wozu strażackiego albo policyjnego. Przenikliwe wycie, przybliżając się, przybierało na sile. Towarzyszył mu tupot kroków kogoś, kto z szybkością błyskawicy przebiegł przez korytarz na dole i duży pokój, po czym popędził schodami na górę.
Chris wtulił głowę w poduszkę. Jego twarz przepełniała zgroza, a oczy rozszerzyło przerażenie. Dziwny dźwięk coraz bardziej się zbliżał. Nie przypominał już syreny, lecz krzyk, wysokie, przeciągłe zawodzenie, wrzask, jakiego nie potrafi wydać z siebie żadne ludzkie gardło. Był to raczej straszliwy lament banshee albo nawoływanie Charona, przybywającego, by zabrać go na drugi brzeg rzeki oddzielającej krainę żywych od świata umarłych. Tupot biegnących stóp wyraźnie zmierzał w jego kierunku wzdłuż korytarzyka na piętrze, deski podłogi skrzypiały i jęczały, protestując przeciwko ciężarowi depczących je podeszew, i nagle Chris Bradenton wszystko zrozumiał – nie miał już wątpliwości, kim jest jego tajemniczy gość. W tej samej chwili drzwi otwarły się z hukiem i do pokoju wpadł mężczyzna w spranych dżinsach. Na jego twarzy widniał szeroki uśmiech, rozjaśniając ją niczym wirujący krąg błyszczących noży. Wyglądał jak zbzikowany Święty Mikołaj dźwigający na ramieniu wielkie cynkowane wiadro.
– Heeeeeeejaaaaaaaaahooooooo!
– Nie! – krzyknął Bradenton, zasłaniając twarz rękoma. – Nie! Nieeee!
Wiadro przechyliło się do przodu, a wylewająca się z niego struga wody na moment zawisła w powietrzu, podświetlona żółtym blaskiem lampy, migocząc niczym największy diament świata. Tuż za nią Bradenton ujrzał twarz mrocznego mężczyzny przypominającą pysk szczerzącego zęby trolla, który właśnie wydostał się z najgłębszej otchłani ziemi, by odtąd wędrować po jej powierzchni – a potem woda dosięgła go i zmoczyła. Była tak zimna, że jego ściśnięte gardło pod wpływem wstrząsu termicznego znowu się odetkało. Krople krwi z popękanych pęcherzy w krtani spłynęły mu do gardła wraz ze strumieniem gwałtownie nabranego powietrza, a konwulsyjny spazm, który targnął jego ciałem, sprawił, że ciężki koc sfrunął na ziemię jak ciemny ptak, pozostawiając go na łóżku całkiem odkrytego, dygocącego jak osika.
Krzyknął przeraźliwie raz i drugi, a potem umilkł i leżał, wciąż się trzęsąc. Jego rozpalone gorączką ciało zlane było zimnym potem, czaszkę rozsadzał straszliwy ból, oczy wychodziły mu z orbit. Krtań znów mu się zacisnęła i ponownie musiał walczyć o każdy oddech. Wstrząsały nim konwulsyjne dreszcze.
– Wiedziałem, że cię ostudzę! – zawołał radośnie mężczyzna, którego Chris znał jako Richarda Fry, i z głośnym brzękiem postawił wiadro na podłodze. – Ta, taa, wiedział ja, że ta sztuczka efekt da, ha, ha, ha. Pan dziękować, pan być wdzięczny. Czy pan dziękować?