Nasze małe kłamstwa. Sue Watson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Nasze małe kłamstwa - Sue Watson страница 9
Dzięki temu Jen w końcu zostaje sprowadzona na ziemię i porzuca wspomnienia o Bretanii.
– NATYCHMIAST do mnie, Oliver, ty mały GÓWNIARZU! – krzyczy.
Kulę się w sobie, dostrzegając, jak inne mamuśki wymieniają znaczące spojrzenia. Przypomina mi się komentarz Simona na temat ich statusu „wróbli”. Jen również nie jest kanarkiem, to prawda, ale może właśnie dlatego ją lubię. Dzięki niej mogę być bardziej buntownicza, nawet jeśli tylko i wyłącznie w mojej głowie.
– Och, Marianne, to nie ma sensu. Nie możemy porządnie pogadać, kiedy te małe gnojki nam przeszkadzają, prawda? – Chwyta Olivera w żelaznym uścisku jednej dłoni, drugą przesuwając po swoich gęstych lokach. Wydyma usta. – Dlaczego pieprzone niańki muszą mieć dni wolne? – syczy. – W końcu przecież w życiu Juanity nic się nie dzieje. Widziałaś ją, prawda? Jest utuczona jak świnia i dwa razy bardziej żarłoczna.
Chichoczę, chociaż nie powinnam, bo to bardzo niemiły komentarz. Śmieję się jednak również z ulgi, ponieważ Oliver w końcu został poskromiony i moje dzieci jeszcze dziś przeżyją.
Nadal bezwzględnie trzymając na wodzy syna, Jen znów podejmuje temat francuskiego lekarza, a moje poczucie ulgi nagle zmienia się w niepokój, bo zdaję sobie sprawę z upływu czasu. Zerkam na zegarek. Spóźnimy się na lekcję muzyki chłopców. Musiałam dosłownie błagać pana Mendelsa, żeby zgodził się uczyć Charliego gry na skrzypcach. Jest najlepszy w całej okolicy. Sadie, córka Franceski też do niego chodzi, więc musi naprawdę być świetny. Kiedy oświadczył, że ma już pełny grafik, Simon zasugerował, żebym wróciła i zaproponowała podwójną zapłatę.
– Nigdy nie przyjmuj odmownej odpowiedzi. Pamiętaj, że każdy ma swoją cenę – powiedział. Jak zwykle miał rację. Stary Mendels zgodził się uczyć Charliego. Nie mógł się doczekać zapłaty. Nalegał jednak na jedną sprawę:
– Punktualność, pani Wilson. Jeżeli chłopiec nie pojawi się tutaj na czas, odwołam lekcję i obciążę panią pełną sumą.
Myślę teraz o jego pomarszczonej, starczej twarzy – ale przecież nie mogę tak po prostu się stąd zmyć, bo Jen rozkręciła się na dobre. Czuję, jak robi mi się gorąco w okolicy serca, i mam ochotę krzyknąć, że muszę już iść. Zamiast tego wbijam paznokcie w skórę dłoni i dziękuję bogu mirtazapiny, że pomaga mi zachować kontrolę. Po kolejnych sześciu minutach i czterdziestu pięciu sekundach monologu o francuskim seksownym doktorze muszę jednak przerwać Jen. Czuję się źle z tego powodu, ale nie mam wyboru. Udaje mi się ją udobruchać ogólnikowym planem spotkania na kawę jeszcze w tym tygodniu.
– Tym razem mnie nie zawiedziesz, prawda? – pyta, kiedy otwieram drzwiczki samochodu i zaganiam chłopców na tylne siedzenie. – Kawa i plotki. Już dawno powinnyśmy to zrobić.
– Zdecydowanie. – Wpycham protestujące głośno dzieci do samochodu.
– Tylko żebyś znów nie dostała tej swojej migreny – żartuje, chwytając się za głowę obiema rękoma.
– Nie ma mowy. Jesteśmy umówione. – Uśmiecham się i uruchamiam silnik z nadzieją, że Jen nie przetłumaczyła sobie mojego porannego bólu głowy na coś innego.
W naszym ostatnim miejscu zamieszkania czasami wymykałam się z domu na kawę z Jayne – jedną z mam poznanych w szkole. Potem jednak zachorowałam i myślę, że Jayne nigdy nie wybaczyła mi tego, co jej powiedziałam. I któżby ją za to winił? Ale teraz to już przeszłość, a ja muszę patrzeć w przyszłość.
Zdesperowana, żeby nie spóźnić się na lekcje muzyki chłopców, odjeżdżam spod szkoły zbyt szybko, nagle zdając sobie sprawę, że zapomniałam ich cholernych popołudniowych przekąsek, złożonych z domowej roboty humusu i marchewkowych pałeczek. Chłopcy nie wytrzymają bez posiłku, więc zatrzymuję się na pierwszej napotkanej stacji benzynowej i, z braku humusu, kupuję dwie paczki chipsów i dwa batoniki Mars. Wychodząc ze sklepu z rękami pełnymi kontrabandy, dostrzegam pieprzoną panią Mallory, która właśnie podjechała zatankować samochód. Czym prędzej uciekam. Mallory jest naszą sąsiadką, członkiem klubu tenisowego Simona i aroganckim krówskiem. Gdyby mnie zobaczyła, z całą pewnością doniosłaby o wszystkim Simonowi, włączając w to nazwy, daty i numery seryjne towaru. Otwieram drzwiczki do samochodu, wrzucam jedzenie na tylne siedzenie obok chłopców i, niczym superbohaterka, daję nura do samochodu, ku ogromnej uciesze moich dzieci. Włączam silnik i szybko odjeżdżam, przy akompaniamencie pisku opon i radosnego kwiku dzieci. Śmieję się głośno wraz z nimi: szalona kobieta z dwójką dzieci, prowadząca duży samochód wypełniony przekąskami pełnymi chemikaliów o nazwie zaczynającej się od E – co mogłoby pójść nie tak? Chłopcy nie mają pojęcia, dlaczego wskoczyłam do samochodu, wykonując iście komandoski przewrót, ale wiedzą, żeby absolutnie nie wspominać tacie o tym, że jedli chipsy i marsy.
Kiedy w końcu przestajemy chichotać i dzieci zabierają się do radosnego chrupania chipsów, trochę się rozluźniam. Muszę pamiętać o odkurzeniu samochodu i przewietrzeniu go, żeby Simon nie wyczuł zapachu chipsów krewetkowych i czekolady. Jako doktor bardzo stanowczo podchodzi do ich diety – i słusznie. Ale jak mus to mus i cel uświęca środki.
Ponieważ dzieci zapychają się jedzeniem, cała podróż mija w przyjemnej ciszy. Niektórzy rodzice nienawidzą odbierania i odwożenia dzieci do szkoły oraz na zajęcia pozalekcyjne, ale ja bardzo to lubię. Dla mnie są to szczęśliwe chwile. Jestem sam na sam z dziećmi, wszyscy jesteśmy bezpieczni, wolni i czasami żałuję, że nie mogę tak po prostu jechać i jechać z nimi bez końca.
Na lekcję gry na wiolonczeli u pani Pickering jadę dość powoli, żeby Alfie miał czas przed przyjazdem skończyć swój posiłek. Przed otwarciem samochodu zabieram mu z ręki opakowanie i zaganiam go dróżką do domu nauczycielki. Kiedy już znika za drzwiami, odwożę Charliego cztery kilometry dalej, na naukę gry na skrzypcach, a potem jadę odebrać Sophie z lekcji tańca. Następną godzinę spędzam radosna i swobodna w Sainsbury’s, robiąc z Sophie zakupy, a potem muszę wrócić, żeby odebrać obu chłopców. Po dzisiejszym poranku miło jest spędzić trochę czasu sam na sam z Sophie i otoczyć ją troską, jakiej potrzebuje, a której nie mogę jej ofiarować zbyt często, od kiedy urodzili się chłopcy. Przechadzamy się po dziale z odzieżą, gdzie Sophie podziwia bladoróżowy stanik. Wkładam go do koszyka i uśmiechamy się do siebie konspiracyjnie. Potem sugeruję, żebyśmy poszły na kawę, na co Sophie przystaje z ochotą. Jako przekąskę wybiera małe ciasteczko, które pożera łapczywie, co mnie zdumiewa. Jest też niespodziewanie rozmowna i przez chwilę zastanawiam się, dlaczego nie może być równie szczęśliwa w domu.
Wrócimy dopiero po osiemnastej, ale nic nie szkodzi. Simon powiedział, że skończy pracę późno, więc mam mnóstwo czasu, żeby przygotować specjalną kolację, którą dla niego zaplanowałam. Tak jak powiedział, teraz, gdy dzieci rozpoczęły rok szkolny, muszę być zorganizowana i wszystkiego pilnować. To mi dobrze zrobi – mojemu zdrowiu psychicznemu. Dzisiaj zamierzam przygotować dla mojego męża pieczonego okonia morskiego z sosem kaparowo-cytrynowym, kremowe ziemniaki i zieloną sałatkę. Zapalę świeczki i usiądziemy, patrząc sobie w oczy, tak jak kiedyś. A przynajmniej mam taką nadzieję.
Podjeżdżając przed dom z dwoma zmęczonymi chłopcami i, teraz już znów nachmurzoną, nastolatką, widzę na podjeździe samochód Simona i ściska