Elena wie/Twoja. Claudia Piñeiro
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Elena wie/Twoja - Claudia Piñeiro страница 9
Od lat nie jechała pociągiem. Ostatni raz kiedy Rita namówiła ją na udział w spotkaniu samopomocowym osób chorych na parkinsona, które widywały się raz w miesiącu w klinice. Ale dla Rity okazało się to jeszcze trudniejszym doświadczeniem niż dla niej i więcej tego nie proponowała. Już samo miejsce nie pomagało, to poczucie zagubienia w korytarzach nie wiadomo dokąd prowadzących, te ciemne schody, windy, które nie jadą ani w górę, ani w dół, ludzie wiecznie czekający, zmęczeni, transparenty z protestami, których Elena nie umiała odczytać, lecz Rita robiła to dla niej. Zapach. Właściwie czego? zastanawiała się Elena. Nie pamięta, nie umie tego zdefiniować. Nie śmierci, woń śmierci jest inna, teraz to wie. Po śmierci męża w sumie nie wiedziała. Bo śmierć jej córki to była taka prawdziwa śmierć. Może zapach choroby? Bólu. Zapach wyroku, myśli. Ponieważ tam po raz pierwszy zobaczyły, co je czeka. Wcześniej wydawało im się, że wiedzą, ale tam zobaczyły. Wtedy Elena miała tylko problemy z chodzeniem. Jakby chciała ruszyć, a nie mogła się zdecydować. Tyle ludzi chce ruszyć, a nie może się zdecydować, myślała. Tak się wtedy zastanawiała, teraz jednak wie. Wie, co będzie potem, zna przyszłość. Wie, jaki czeka ją wyrok, bo go widziała. Wtedy wystarczyło, że wzięła lek, i zaraz odpalała. I można było wierzyć, że prawie wszystko jest normalnie. Tak jak normalną rzeczą jest wkładać kurtkę bez niczyjej pomocy. To był pierwszy znak, jednego dnia Elena nie mogła sobie poradzić z lewym rękawem. Kto by pomyślał, że niemożność wsadzenia ręki w rękaw to taka poważna sprawa, myśli. Dziś wie, jakie to ważne. Prawa ręka w porządku. Lewa natomiast nic, mimo że mózg wysyła rozkazy, by uniosła się w powietrze nad bark, by wycelowała prosto łokciem, by wyprostowała ramię do tyłu, celując dłonią w sufit przez dziurę w rękawie, a kiedy już znajdzie się w kurtce, by się przesunęła w stronę wylotu i wreszcie wróciła do naturalnej pozycji. Ramię zwisało w powietrzu, łokieć wygięty, dłoń na próżno szuka dziury, przez którą może się wsunąć w rękaw. Bo Ona, ta dziwka, wymyśliła sobie, że to ramię nigdy już nie wsunie się w rękaw. Stąd nowy zwyczaj Eleny, żeby nosić narzucane na ramiona chusty albo ponczo, co sąsiadki krytykowały i nie rozumiały, dopóki choroba nie zaczęła się rzucać w oczy. To kolejna metoda, żeby zagrać Jej na nosie. Dzięki chuście Elena pierwszy raz z Niej zakpiła, o ile dobrze pamięta. Jeśli ręka nie chce już nigdy w życiu wsunąć się w rękaw, to żadnego rękawa nie będzie, postanowiła. I choć sąsiadki wzięły ją na języki, dzięki temu nikt się przedwcześnie nie dowiedział. Bo przez spory jeszcze czas choroba stanowiła sekret jej, Eleny i doktora Benegasa; Ona ukrywała się wciąż jak kochanek. Skoro na szczęście nie masz problemów z drżeniem, powiedziała jej Rita, po co wszystkim to rozgłaszać, żeby budzić litość? Jeśli ludzie nie będą widzieli, że drżą ci ręce, nikt nie skojarzy tego z parkinsonem, a im później będą wiedzieli, jak to nazwać, tym lepiej, mamo. Elenie ręce nie drżały i nadal nie drżą, podczas tego spotkania w klinice dowiedziały się obie, Rita i ona, że to wcale nie jest żaden plus, że to jeszcze pogarsza sprawę. Biedaczka, czyli nie ma pani drżenia rąk?, podobno parkinson bez drżenia jest najgorszy, najszybciej postępuje, powiedziała kobieta siedząca obok i dygocząca jak liść na wietrze. I obie, Rita i Elena, wysłuchały jej, ale nie powiedziały nic. Nie rozmawiały z nikim, nawet między sobą. Nie było też potrzeby, żeby to sprawdzać podczas kolejnej wizyty u doktora Benegasa. Tamtego wieczoru tylko patrzyły. To wystarczyło. Przyglądały się każdej osobie z otoczenia, tym, którym ręce drżały, i tym, którym nie drżały. Elena nie rozpoznała się w żadnym z obecnych. Nie miała tak pustych oczu jak ten pan, który opowiadał grupie, jak wyposażył swój pokój w uchwyty i poręcze, żeby móc samemu wstawać w nocy. Ani nie poruszała palcami w powietrzu, jakby liczyła pieniądze albo rozdawała karty w niewidzialnej partii pokera. Ani nie śliniła się jak ta płacząca kobieta z pierwszego rzędu. Ani nie dygotała jak ta, co ją nazwała biedaczką. W nikim z tam obecnych nie dojrzała siebie, lecz wiedziała, jaki zapadł na nią wyrok, zobaczyła, kim się stanie.
Wtedy po raz ostatni jechała pociągiem do Buenos Aires, myśli. Nie musiała patrzeć na wszystko spode łba, bo szyja nie wiedziała jeszcze, do czego zdolny jest mięsień mostkowo-obojczykowy, nawet jego nazwy nie znała. Jeśli król został już obalony, wiedzieli o tym tylko pałacowi dworzanie. Ona wciąż czaiła się w cieniu. Jak kochanek. A goniec przed każdą bitwą docierał z lewodopą na czas. Ale znacznie ważniejsze było to, że Elena nie podróżowała wtedy sama. Była z nią Rita, siedziała obok, choć jej rola ograniczała się do pomagania jej z tym lewym rękawem i do ciągłych kłótni. Chłostała ją mocno i krótko, a potem oddalała się na dwa metry. Tego wieczoru też się posprzeczały. Elena potrzebowała sporo czasu, żeby wsiąść do wagonu, co zdenerwowało Ritę. Obawiała się, że w końcu zostaną na peronie, więc zaczęła wpychać matkę do środka. Obie rozwarte dłonie oparła jej na pośladkach i zaczęła ją wpychać, Elena pamięta to, prawie ją wrzuciła do środka. Postaraj się, mamo, powiedziała. Na co Elena odpowiedziała: możesz przestać mnie zadręczać? Bo przecież się starała i stara, w przeciwnym razie nie siedziałaby tu w tym pociągu sama, gapiąc się kątem oka na goniące się drzewa. Czasami, teraz Elena wie, starać się to za mało. Rita, zdaje się, też się o tym przekonała, o ile w miejscu, do którego trafiła i w którym wszyscy skończymy, rzeczywiście zachowuje się wiedzę. Choć tamtego dnia tak bardzo się na nią wkurzyła, skoro ja cię zadręczam, to spróbuj sobie wyobrazić, jak zadręczona przez ciebie jestem ja, powiedziała. I Elena, pragnąca dalej żyć mimo mięśnia mostkowo-obojczykowego, śliny i rękawa, którego nie da się włożyć, nie może uwierzyć, że jej córka mogłaby naprawdę chcieć odejść z tego świata. Nie wierzy. No ale ona nie żyje. Nie mogła sama pójść tamtego dnia na dzwonnicę, nie mogła przywiązać liny do osi dzwonu, a potem założyć sobie pętli na szyję, nie mogła zrobić węzła, nie mogła krzesła, na którym stała, odtrącić, żeby jej ciało zawisło, a stryczek zacisnął się pod jej ciężarem. To niemożliwe. Ona by nie mogła. Przecież tamtego popołudnia padało. Elena wie, że to nie był wypadek, powiedziała to inspektorowi Avellanedzie. Nigdy nie ufała policji. Nie tylko teraz – nigdy. Jest jednak sama i teraz nie chodzi o to, żeby jej uwierzyli, tylko żeby przynajmniej ktoś jej wysłuchał. Nie chciał jej słuchać ani prokurator, ani komisarz. Avellaneda owszem, lecz pewnego dnia dostał polecenie, że ma zamknąć sprawę, i przestał ją przyjmować w godzinach urzędowania. Parę razy spotkali się w barze na rogu przy komisariacie, kiedy kończył służbę, to nieoficjalna rozmowa, pani Eleno, uprzedzał. Parę ostatnich razy umawiał się z nią pod drzewem ombu na rynku. Ale od dłuższego czasu nawet te spotkania ustały, już nie powtarza jej tego co zawsze, tego, w co Elena nie wierzy, że jej córka popełniła samobójstwo. Ojciec Juan za to wciąż przyjmował ją w zakrystii, ją to jednak już znudziło, do niczego te rozmowy nie prowadzą, bo wysłuchuje jej, jakby się spowiadała, a jej nie spowiedź jest potrzebna, tylko odpowiedzi na pytania. Dyrektor szkoły parafialnej też ją przyjmuje, ale tylko patrzy i słucha, i przytakuje, jakby się zgadzał, niczego natomiast nie wnosi, do powiedzenia ma tylko rzeczy w rodzaju: dziś rano posadziliśmy drzewo dla upamiętnienia Rity, Eleno, a co ją obchodzi jakieś nowe drzewo. Nie obchodzą jej też koleżanki z pracy Rity ani sąsiadki, niektóre nawet się popłakują podczas rozmowy z Eleną i powtarzają, ja rozumiem, nie wie pani, jak dobrze rozumiem, ja też bym nie mogła, ale przecież ona nie prosi o zrozumienie, chce tylko, żeby jej wysłuchano i żeby wszyscy wytężyli pamięć, i powiedzieli, co wiedzą, lecz nikt nic nie wie, nikt nikogo nie podejrzewa, nikt nie wyobraża sobie możliwego motywu ani nie zna ewentualnych wrogów jej córki. I ponieważ nic