Na krawędzi. Kamila Malec

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Na krawędzi - Kamila Malec страница 4

Na krawędzi - Kamila Malec

Скачать книгу

kawę – taką samą jak dla mnie, mimo że nie jest kawoszem a kawę pije naprawdę rzadko.

      – Wiesz, te kilka dni odpoczynku dobrze nam zrobi. A spacery po znajomych Karkonoszach nas odprężą. Szkoda, że tak rzadko tam jeździmy – odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

      – Chciałem ci tylko zapowiedzieć, że po ostatnim twoim wypadku nigdzie cię samej nie puszczę, więc nawet o tym nie myśl, żebyś się sama gdzieś wybierała. A gdy wrócimy, zrobimy małą imprezkę. Już mówiłem Oli, jak zwykle jest tym zachwycona. Tak więc, teraz wczasy, a później główna impreza – dodał z uśmiechem.

      I jak tu go nie kochać.

      Mój szalony mąż i przyjaciel w jednym. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że znamy się od czwartej klasy podstawówki. Gdzieś te nasze losy mijały się obok siebie, aż w końcu wybuchło wielkie uczucie i jesteśmy nierozłączni pod każdym względem.

      Nie jesteśmy idealni, o nie.

      Są czasem kłótnie i wymiana zdań. Ale to trwa tylko chwilę, a już po kilku minutach jedno tuli się do drugiego. Tego nam zawsze wszyscy zazdroszczą. Nikt nas nigdy nie poróżnił. Nikomu się to nigdy nie udało. O tak, mamy swoich wrogów, czy może tych jak to się mówi „życzliwych”. Ludzie w tych czasach zazdroszczą wszystkiego. Pozycji, pieniędzy, wszystkich dóbr materialnych, na dodatek ci najbardziej urażający innych, najmniej robią, żeby cokolwiek w swoim życiu zmienić. Trzeba się na nich uodpornić i zbywać śmiechem. Niestety na niektórych ludzi nie ma sposobu, a przynajmniej jeszcze go nie wymyślono.

      – Niestety, nasza praca, a bardziej moja nie pozwala nam na częste wypady i dobrze o tym wiesz – kontynuował. – Mam nadzieję, że wkrótce się to zmieni – dodał.

      – Wiem kochanie – powiedziałam – ale dziś nie jest dzień na smutki. Jedziemy w góry, tratata!! – Zaczęłam śpiewać i skakać po łóżku jak małe dziecko. Ale co mi tam, dziś jest mój dzień.

      Każda wolna chwila w naszych grafikach jest przez nas wykorzystywana w stu procentach. Mieszkamy w Szczecinie, Kuba jest tu dyrektorem w firmie budowlanej. Nawał prac i obowiązków, związanych z budową nowego centrum handlowego, nie pozwala mu niestety na dłuższy okres wolnego od pracy. Ja, jako trener personalny, wykonuję wolny zawód, ale również mam swoje obowiązki. Kocham tę pracę i ludzi, którym pomagam odzyskać nie tylko figurę, ale – co najważniejsze – wiarę w siebie. Pomagam im odnaleźć poczucie własnej wartości, bo tego, szczególnie kobietom, najbardziej brakuje. Nasze spotkania to nie tylko ćwiczenia, ale przede wszystkim rozmowy, przy których bardzo często pojawiają się łzy. Problemów jest masa, jednak prawie każda kobieta, która zgłasza się do mnie o pomoc, za cel stawia sobie bardziej to, żeby stać się silną jaką była kiedyś, a te zbędne kilogramy są zawsze na drugim miejscu. Cóż, trzeba oderwać się od otaczającej rzeczywistości i poddać się błogiemu lenistwu na szlakach. Czas na pakowanie, pomyślałam i zaczęłam przegrzebywać szafę w poszukiwaniu butów trekkingowych i ciuchów odpowiednich na górskie wyprawy.

      Pół godziny zajęło mi ogarnięcie siebie i spakowanie nam walizek. Akurat gdy kończyłam do sypialni wskoczył mój małżonek.

      – Spakowałaś już wszystko? Zaniósłbym już walizki do auta. Muszę jeszcze sprawdzić olej i powietrze w kołach, a ty w tym czasie zjedz coś. Po drodze zatrzymamy się na jakieś śniadanie, bo nie chcę żebyś jechała o pustym żołądku – zakomunikował Kuba.

      – Już nas spakowałam. Walizki możesz zanieść – powiedziałam. – Zrobię sobie jakąś szybką kanapkę i możemy jechać.

      – No dobrze, to ja idę na podwórko. Gaz już zakręciłem. Jak będziesz wychodzić, wyłącz tylko korek od prądu ten pierwszy po lewej.

      – Daj mi dziesięć minut i wyjdę. Zabierz tylko wszystko żebyśmy nie musieli zawracać bo wiesz, że to przynosi pecha – odpowiedziałam ze śmiechem. Wiedziałam, że nie wierzy w żadne tam zabobony. To facet twardo stąpający po ziemi, a przesądy go irytują. Ja natomiast wolałam dmuchać na zimne. Nigdy nic nie wiadomo, wolę nie kusić losu. Zawsze mu tak mówiłam. Choć teraz już nie zwraca mi uwagi, tak jak wcześniej, że przesadzam, to i tak widziałam w jego oczach bardziej rozbawienie takimi sytuacjami niż wcześniejsze rozdrażnienie i poirytowanie.

      Wyszedł z domu kręcąc głową, jednak nie umknął mi jego mały uśmiech.

      Ja wymaszerowałam chwilę później z jakimś dziwnym przeczuciem nie do opisania. Coś we mnie drgnęło. Pojedyncza łza spłynęła po moim policzku. Czułam, że coś odnajdę. Coś co ciągle umyka mojej podświadomości. Lekarze twierdzili, że to tylko stres pourazowy spowodował, że moja pamięć chwilami płata figle. Ale ja czułam, że to nie w tym rzecz. Pamiętałam wszystkich i wszystko, a zaniki były chwilowe w pojedynczych sytuacjach. Jakby ktoś wyciął mi niedogodne fragmenty zdarzeń. Jakby klatka z filmu zniknęła. Od chwili wypadku stałam się też bardzo wrażliwa. Jak to mówił mój luby, chyba tylko ja potrafię rozpłakać się oglądając w kinie smerfy, bo Smerfetka umiera a reszta jej towarzystwa swoją magią przywraca ją do życia. Cóż w tamtej sytuacji największy ubaw miała ze mnie córka Oli, bo ciocia płacze na bajce. No ale zawsze twierdziłam, że lepiej mieć więcej uczuć niż nie mieć ich wcale. Tak że trudno, co ma być to będzie.

      Wzięłam jeszcze parasolkę pod pachę i wymaszerowałam pewnym krokiem na nasze podwórko gotowa do podróży.

      – Uprzedzając twoje pytanie: tak, wszystko wyłączyłam i zamknęłam. Możemy jechać.

      – Zuch dziewczyna. Wskakuj i ruszamy. Musimy tylko odwiedzić stację paliw, ale to nawet gdzieś po drodze. Zostawiłem wczoraj zapasowe klucze u rodziców, obiecali wpadać codziennie i sprawdzać czy nic się nie dzieje.

      – Super, dziękuję kochanie za wszystko – odpowiedziałam z uśmiechem i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek.

      Chwilę później jechaliśmy już drogą S3 w kierunku Szklarskiej Poręby.

      – Rozdział 3 –

      Siedziałam wygodnie w skórzanym fotelu i rozkoszowałam się zapachem wnętrza naszego samochodu. Czarna, lśniąca niczym najjaśniejsza gwiazda maszyna, oznaczona czterema srebrnymi pierścieniami. Jest dla mnie jak nałóg. Tak jak kawa, uważana za napój bogów, uzależniająca od swojego smaku i aromatu, tak i nasze auto, doskonale dopracowane i zadbane przez Kubę, jest dla nas jeżdżącym ideałem. Jedno z wielu naszych marzeń, które skrupulatnie staramy się spełniać w miarę naszych możliwości.

      Naszym największym wrogiem jest czas, którego tak naprawdę mamy małą garstkę. Kuba to wspaniały mąż, jednak jego zobowiązania wobec firmy zajmują większą część każdego dnia. Gonią go terminy i nie jesteśmy w stanie tego przeskoczyć. Niejednokrotnie widzimy się przelotnie, czasami wręcz tylko na chwilę wieczorem przy szybkiej kolacji. O ile kanapkę zjedzoną w biegu i szklankę świeżo wyciśniętego soku można nazwać kolacją. Powiedziałabym bardziej, że spóźniony lunch, po którym mój małżonek powraca – jak to twierdzi tylko na chwilkę – dokończyć dokumenty z budowy. Po czym ta chwila zamienia się w godzinę lub dwie, a ja w tym czasie zdążę pogrążyć się w słodkim śnie.

      Przymknęłam oczy, rozkoszując się napływającymi wspomnieniami. Pamiętam jak zawsze uciekałam od wszelkiego rodzaju ćwiczeń. WF był dla mnie lekcją życia i czarną magią, na której czułam się jak przybysz z odległej galaktyki. Wiedziałam

Скачать книгу