Duchowni o duchownych. Artur Nowak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Duchowni o duchownych - Artur Nowak страница 4

Duchowni o duchownych - Artur Nowak NIE/ZWYKŁE Rozmowy

Скачать книгу

w jakiś sposób zauroczeni tymi dorosłymi mężczyznami.

      Może to jednak coś głębszego? Może towarzyszy temu jakieś uczucie? Obraz starszego mężczyzny, doradcy, pocieszyciela?

      Może tak być: starszy mężczyzna, zadbany, inteligentny. Jest w tym jakiś aspekt psychologiczny ocierający się o platoniczne uczucie między dwoma mężczyznami, które rozwija się w kierunku relacji homoseksualnej. Może to się rodzi właśnie na niwie fascynacji. Niestety nikt tego w Polsce nie bada.

      W Stanach czy Niemczech zbadali zjawisko celibatu, trwa nad nim debata, księża chcą zmian. A u nas tyle się mówi o jakimś homolobby, ale nikt nie kwapi się, żeby ocenić wpływ formacji na jakość kapłaństwa, zbadać preferencje, wyciągać wnioski.

      Ktoś postawił tezę, że istnieje zależność między skalą zewnętrznej homofobii a rozwiązłością homoseksualną. Homofobia jest maską, która ma dać poczucie bezpieczeństwa homoseksualnemu duchownemu. Myślę, że to problem, który dotyczy Kościoła powszechnego.

      Po odejściu z seminarium pracowałeś w mediach katolickich.

      Tak, w „Gościu Niedzielnym” przez osiem lat. Wtedy też, jeżdżąc po parafiach, poznałem dużo różnych historii księżowskich.

      Ktoś ci się zwierzał?

      Jestem bacznym obserwatorem. Miałem wzgląd w niektóre sprawy od środka. Myślę, że gdyby spadła kurtyna hipokryzji, którą jest celibat, nie byłoby szarej strefy, w której żyją księża w związkach.

      Czego mądrego uczą w seminariach?

      Filozofii przez dwa lata, a później przez cztery teologii. Filozofia była ciekawa, wryła się w moje życie, zmieniła myślenie o świecie. Teologia to dogmaty, słowem – rycie na pamięć.

      Myślę, że dla seminarzysty decyzja o odejściu może być trudna jeszcze z innych względów. To jest jednak porażka. Rodzina wiąże nadzieje, rodzice są dumni, a tu taki klops.

      Tak. Gdy chłopak z mojego roku zrezygnował po czerech latach, rodzina wyrzuciła go z domu. Rodzice zabronili kontaktować się z nim nawet młodszemu rodzeństwu.

      Rodzina katolicka rozumiem?

      Tak. I wiesz, przygarnął go jeden ksiądz, u którego na parafii znalazł swój kąt. Na szczęście ja nie miałem żadnych problemów. Dla rodziców to było trudne, rzecz jasna, ale w pełni uszanowali moją decyzję. Nigdy im tego nie zapomnę. Miałem też wsparcie rodzeństwa.

      Rozmawiałem z jednym księdzem, powiedział mi, że na Zachodzie nie ma problemu z tym, że ktoś odchodzi z Kościoła albo z kapłaństwa. Dalej się przyjaźni z księżmi, z ludźmi wierzącymi. Natomiast w Polsce tak nie jest.

      Kiedy odszedłem, to właściwie nikt się ze mną nie kontaktował. Może jeden kolega przez chwilę. Kleryk, który odchodzi, jest skażony. Przecież zdradził Boga, więc jest kimś gorszym.

MARCIN WÓJCIK

      Ukończył Papieską Akademię Teologiczną w Krakowie oraz Polską Szkołę Reportażu. Przygodę z dziennikarstwem rozpoczął od radia i telewizji, ale jego powołaniem było pisanie. Przez siedem lat pracował w „Gościu Niedzielnym”, a następnie przeniósł się do redakcji „Dużego Formatu” „Gazety Wyborczej”. Autor dwóch głośnych reportaży: W rodzinie ojca mego (Wydawnictwo Czarne), w którym opisał Rodzinę Radia Maryja, i Celibat. Opowieści o miłości i pożądaniu (Wydawnictwo Agora) – o seksualności księży.

      ROBERT SAMBORSKI

Były diakon

      Co się stało? Byłeś już prawie księdzem.

      Obrazili się na mnie. A zaczęło się od niewinnego żartu. Byliśmy już diakonami. Na ostatnim roku w seminarium diecezjalnym wykłady były dość nudne. Byli tacy profesorowie, którzy albo przychodzili na wykład, albo nie, a my niezależnie od tego musieliśmy siedzieć w sali – takie zasady. Kolega z roku, żeby zabić czas oczekiwania na wykładowcę, zaczął pisać opowiadania. Nawiązywał w nich do przywar naszych profesorów, wysoko postawionych ludzi w kurii. To były dość zabawne historyjki, choć rzeczywiście chwały tym ludziom nie przynosiły. Wciągnąłem się w to i zaczęliśmy pisać razem. Powstała antologia prześmiewczych opowiastek. Kolega zaproponował, że wydrukujemy sobie na pamiątkę po egzemplarzu w drukarni u jego znajomego. Po jakimś czasie przywiózł całą pakę tych książek. Okazało się, że nie da się po prostu wydać dwóch egzemplarzy. Zamiast dwóch była ich setka. Kolega zaczął te książki rozdawać innym seminarzystom, a nawet niektórym księżom. Opis bohaterów był na tyle czytelny, że nietrudno było się domyślić, o kogo chodzi. Przytaczaliśmy nawet mało chwalebne cytaty dostojników z naszej diecezji i inne treści „gorszące”. Na nasze nieszczęście jeden egzemplarz tej radosnej twórczości trafił do władz seminarium i wybuchła afera.

      Afera? Przecież to był żart.

      Nie dla nich. Zabrali się do wyjaśnienia sprawy nadzwyczaj poważnie. Biskup powołał komisję śledczą, żeby ustalić, kto to napisał. Po miesiącu analizowania tekstu wydedukowali, kto mógł być autorem. Na pierwszy ogień wezwali mojego kolegę. On przysiągł na krzyż i na Ewangelię, że nie ma nic wspólnego z tymi opowiadaniami. Natychmiast potem zadzwonił do mnie. Byłem akurat na wyjeździe. Powiedział, że sprawa się wydała, że wezwą i mnie. Prosił płaczliwym głosem, żebym go nie wydał. Co miałem zrobić? Postanowiłem, że będę go chronić. Wezwano mnie do rektoratu na przesłuchanie. Pytali o współautora, bo te historyjki były podpisane dwoma pseudonimami. Odparłem, że nie ma drugiego autora, a obydwa pseudonimy są moje. W ten sposób wziąłem wszystko na siebie i uratowałem kolegę. Został księdzem. Wyjechał potem nawet na studia do Rzymu. Nadal pełni posługę kapłańską w jednej z parafii. Ja jednak byłem już skończony.

      Położyłeś głowę pod topór?

      Wziąłem to na siebie. Myślałem, że jak się pokajam, jak minie trochę czasu, to mi odpuszczą. Ale nie. W seminarium nie mieli litości. Usłyszałem: „Wynoś się i radź sobie sam”. Tak na marginesie, to było na bakier z prawem kanonicznym, bo byłem już jako diakon duchownym. No ale w Kościele katolickim diecezją rządzi biskup, a nie jakieś tam prawo. To pan życia i śmierci, procedury mają znaczenie wtórne. Tkwiłem więc przez lata w zawieszeniu, bo biskup nie chciał w ogóle brać odpowiedzialności za rozwiązanie mojej sprawy.

      Strasznie małostkowi ludzie. Miałeś audiencję u biskupa?

      Tak. Wezwał mnie po pół roku i powiedział, że po jakimś czasie da mi święcenia, ale na razie w związku z tą aferą trzeba czekać. Cztery lata byłem w zawieszeniu. Nie wiedziałem, co mam ze sobą zrobić. Nie zwróciłem się do innej diecezji czy zakonu, bo wiedziałem, że to nie ma sensu. Żeby wyjść spod jurysdykcji biskupa, musiałbym mieć jego zgodę, a on nie chciał jej wydać. Uparł się. Sytuacja była absurdalna, bo wszystko odbywało się nieformalnie. To się nazywa „droga administracyjna” rozwiązywania problemów.

      Matrix.

Скачать книгу