1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 3
„Gaz w mieszkaniu – pomyślałem. – Szaleństwo. Proszenie się o nieszczęście”.
Ale nie było innej możliwości wzięcia ciepłego prysznica. Wykąpałem się więc, wytarłem szorstkim ręcznikiem (kolejne dziwne, od dawna nieznane doświadczenie) i skierowałem się do szafy, by coś na siebie włożyć.
– Ja pierdolę! – Wybuchnąłem głośnym śmiechem.
W szafie były ubrania z epoki. W nocy, zapewne pod wpływem silnych emocji, nie zwróciłem uwagi na stroje uczestników zabawy, ale teraz moim oczom ukazał się cały zestaw ciuchów z tamtego czasu. Czego tu nie było – dwurzędowe marynarki (jedna zielona, druga w kolorze łososiowym), dekatyzowane dżinsy, dwa tureckie sweterki, kilka flanelowych koszul, dwie wyglądające na bardziej eleganckie, pięć krawatów – jeden brzydszy i szerszy od drugiego.
– Ja pierdolę – powtórzyłem i zacząłem się przebierać w kolejne cuda.
Wciąż się śmiejąc, wkładałem na siebie nowe „kreacje”. Najbardziej spodobałem się sobie w seledynowej koszuli i łososiowej marynarce.
– Apollo – oceniłem swoje odbicie w lustrze łazienkowym, jedynym w całym mieszkaniu. Mieszkaniu, które składało się właśnie z łazienki, małej kuchni bez okna (ślepej – tak się kiedyś mówiło), przedpokoju jeden metr na jeden i pokoju, który miał nie więcej niż piętnaście metrów kwadratowych. Wszystko zajmowało taką powierzchnię jak pomieszczenie z kolekcją reprodukcji Botera w moim ostatnim domu.
W jednej szafie mieściła się cała garderoba. Wszystkie ubrania na cztery pory roku (wtedy jeszcze było coś takiego jak pora roku) skompresowane w szafie o wymiarach dwa metry na metr.
„Jak to w ogóle możliwe?” – zapytałem się w duchu. Czy naprawdę pięć par skarpet i kilka majtek może mi wystarczyć?
Odrębną sprawą była jakość materiałów. Były jakby… plastikowe. Trzy pary skarpet wisiały w łazience, jedna była w szufladzie, a ostatnia leżała przy łóżku. W dotyku wszystkie wydawały się zrobione z jakichś obrzydliwych tworzyw, zupełnie niewchłaniających potu.
Na półce w łazience znalazłem „kosmetyki”: pastę do zębów Pollena, szczoteczkę do zębów z końskiego włosia oraz perfumy Old Spice.
„Na bogato” – uśmiechnąłem się w myślach.
Nie zauważyłem antyperspirantu, żadnego sztyftu pod pachy.
„Czyżby naprawdę wtedy nie było czegoś takiego w Polsce?” – po raz pierwszy zastanowiłem się nad niedogodnościami najbliższego roku. Dobrze przynajmniej, że widziałem rolkę papieru obok muszli klozetowej.
Moje mieszkanie znajdowało się na trzecim piętrze, w bloku wybudowanym w latach siedemdziesiątych, więc stosunkowo niedawno. Wyjrzałem przez okno – całe podwórko było jednym wielkim trawnikiem z trzepakiem, śmietnikiem i brudną piaskownicą pośrodku. Przed blokiem liczącym cztery klatki schodowe po piętnaście mieszkań stało pięć aut: jeden wartburg, jeden trabant, skoda, duży fiat i mój maluszek – pomarańczowy fiat 126p.
„Elita” – pomyślałem.
Samochody należały do lekarza, dyrektora pewnej małej firmy w R., właściciela sklepiku na ulicy Odrzańskiej oraz do handlarza zieleniną. No i do mnie – adiunkta na oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów od R. uniwersytecie.
W rzeczywistości naprawdę tam pracowałem, tylko że dwie dekady później, na przełomie wieków. W programowaniu mojego ostatniego roku zażądałem jednak, bym znalazł się w tym samym miejscu, ale już w 1989 roku, w momencie przemian. Bym zobaczył siebie w innych okolicznościach i mógł sprawdzić, jak zachowałbym się w innych warunkach. Byłem więc wykładowcą uniwersyteckim, młodszym pracownikiem naukowym, doktorem socjologii na uczelni w K. Bezpartyjnym, ale jednak akceptującym po cichu ówczesny porządek społeczny. Bo niby jak inaczej? Czy wróg ludu mógłby nauczać młodzież? I deprawować ją zachodnimi ideami?
Postanowiłem wyjść za zewnątrz. Ubrałem się ciepło, nałożyłem czapkę, opatuliłem się szalikiem. Na klatce schodowej uderzyła mnie jej brzydota – lamperie były odrapane, a te fragmenty farby, które się zachowały, były bezmyślnymi bohomazami. Kiedyś widziałem, jak malarze je robili – maczali szmatę w farbie, po czym obracali ją, przyciskając do ściany. W ten sposób upiększali szarozielone lub gównianobrązowe lamperie klatek schodowych.
Gdy otworzyłem drzwi na podwórko, uderzyła mnie fala mrozu. Od dziesiątków lat nie czułem go na twarzy. To uczucie było obezwładniające – jak pierwszy haust powietrza w płucach noworodka. Postąpiłem kilka kroków dalej i upadłem na kolana. Wziąłem w dłonie śnieg i zbliżyłem go do twarzy. Był zimny i suchy. Taki, jakim go zapamiętałem. Wtarłem go sobie w policzki. Powoli topniał mi na twarzy. Patrzyłem, jak na moich dłoniach zamienia się w wodę. Płakałem.
– Dzień dobry, panie Adamie – usłyszałem nad sobą.
Podniosłem wzrok. Obok stał postawny mężczyzna. Zapewne sąsiad.
– Chyba pan wczoraj przesadził ze świętowaniem – powiedział bez ironii, raczej z troską. – Szczęśliwego nowego roku.
– Wzajemnie – wydobyłem z siebie. – Wzajemnie, panie… sąsiedzie.
Zdałem sobie sprawę, że algorytmy z Terminala Odejścia skonstruowały także jakieś postaci, których nie pamiętałem lub nie znałem ze swej realnej przeszłości. I dobrze. Będzie ciekawej. Bardziej prawdziwie. Im mniej bowiem nasze wspomnienia mają wspólnego z realną przeszłością, tym bardziej wydają się prawdopodobne.
Wstałem, otrzepałem śnieg z kolan i ruszyłem w stronę pobliskiego parku. Chciałem na chwilę gdzieś usiąść, bo czułem, że nadmiar wrażeń może znowu spowodować omdlenie, czego wolałem uniknąć. Po kilku zaledwie minutach dotarłem do parku i usiadłem na pierwszej z brzegu ławce. Dupą wprost na pokrywającym ją śniegu. Nie dbałem o to, czy spodnie mi przemokną. Chciałem jedynie odpocząć i głęboko oddychać.
Wszystko mnie oszałamiało – powietrze, drzewa, nieliczni ludzie, zmarznięte ptaki… Przecież od wielu lat nie miałem z nimi kontaktu. Zamknięty w swoim blokhausie, trzy kilometry pod powierzchnią ziemi, odseparowany od innych humanusów, prowadziłem wspaniałe i bezpieczne życie, ale jednak bez kontaktu z tym wszystkim, co zginęło przed laty. A teraz miałem to na wyciągnięcie ręki, na wciągnięcie w nozdrza. Nawet przemakające powoli spodnie dostarczały mi niesamowitych wrażeń. Byłem jak ktoś wydobyty z czasów Bacha i wrzucony na koncert TSA. Ogrom bodźców był przytłaczający. Uderzały mnie z całą swoją nieuświadamianą mocą.
Nawet rzadko przechadzający się ludzie byli dla mnie czymś niezwykłym. To był 1 stycznia, więc dzień, w którym ulice były zawsze najbardziej wyludnione, bo wszyscy odsypiali sylwestrowe zabawy lub leczyli kaca, ale i tak to, że co jakiś czas mijał mnie człowiek lub nawet kilkoro ludzi, oszałamiało mnie. Ostatni raz żywego człowieka widziałem kilka lat temu. A tu przechodzili obok, zostawiali swój zapach, ślady na śniegu.
W uszach