1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 5
Spędziłem zatem tych kilka pierwszych dni stycznia na włóczeniu się. Może słowo „włóczenie” nie jest najbardziej adekwatnie użyte, włóczęga bowiem kojarzy się raczej z bezkresnymi przestrzeniami, Syberią, Salingerem, karawanami na pustyni czy hipisami, a ja krążyłem po R. i w jego najbliższych okolicach, ale nie o zakres i zasięg wędrówki mi idzie, lecz o cel i tempo. Włóczyłem się, to znaczy, poruszałem się bez celu i niespiesznie raczej. Całymi godzinami spacerowałem po niewielkim w sumie mieście lub udawałem się na jego peryferie, cały czas jednak zachowując w zasięgu wzroku najwyższe kominy miejskich fabryk. Dymiły całą swą fordowską mocą, na czarno plamiąc niebo. Były jak strzykawki podające śmiertelną, acz bezbolesną iniekcję. Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, czym są te kłęby czarnego dymu nad ich miastem; że to w istocie dymy nad krematorium, zapowiedź zagłady.
Nie przejmowałem się tym jednak – przecież przybywałem już stamtąd, z przyszłości, spoza Wielkiej Wojny. Wiedziałem, jak to się wszystko potoczy, jak skończy, jak dokona swego żywota. Nie w mojej mocy było ratowanie świata. Nigdy tak naprawdę nie miałem takich ambicji i byłoby doprawdy śmieszne, gdyby nagle przyszło mi to do głowy już po wszystkim. W dodatku we własnym śnie, w narkotycznym transie. Bo przecież, bądźmy szczerzy, taki był mój obecny status – żyłem w programie załadowanym mi do ciała migdałowatego przez maszyny. Jasne, był on przeze mnie wybrany i to ja go przeżywałem, jednak faktycznie moje ciało było daleko stąd, a to, co widziałem przed sobą, było jedynie połączeniem bitów, danych dostarczanych przez jednego z roboteli, z moją wyobraźnią. Niczym więcej. Jakże zatem miałbym się przejmować losem takiego świata, jeśli rzeczywisty nigdy mnie tak naprawdę nie obchodził? No, może poza pierwszymi dwudziestoma laty, do których właśnie wróciłem. By dowiedzieć się, o co mi wtedy szło, dotrzeć do czasów, gdy mi na czymś zależało, gdy kochałem, byłem kochany i uważałem, że o coś chodzi w życiu poza nim samym.
Nie potrafiłem odpowiedzieć na pytanie o sens moich działań – ani teraz, ani wtedy, gdy decydowałem się na taki, a nie inny program Terminala Odejścia. Tak samo jak nie do końca byłem pewien, dlaczego wciąż unikam tego, po co tu przybyłem. Pozostawało zatem dostosować się nie do tego, co uważam (bo nic nie uważałem), ale do tego, czego chcę i czego pragnę.
„Czyli tak jak prawie zawsze w moim życiu” – pomyślałem.
A czego teraz chciałem? Włóczyć się. Spacerować. Krążyć bez celu po R. i jego okolicach. Chciałem oddychać mroźnym powietrzem, czuć na twarzy jego podmuchy, dotykać drzew, obserwować ludzi, słuchać nielicznych i przemarzniętych ptaków. Chciałem także cieszyć się swoim czterdziestoletnim ciałem – wciąż jeszcze w miarę sprawnym, nieschorowanym, dbającym o siebie bez interwencji z zewnątrz i bez pomocy maszyn. Jakaż wspaniała odmiana w porównaniu z poprzednimi dekadami. Nie mogło mnie to nie cieszyć. Nie mogłem nie odnajdywać w tym radości.
Być może trwałoby to dłużej, gdyby nie telefon któregoś ranka. Do tej pory prawie nie zauważałem jego obecności w miniaturowym przedpokoju. Telefon typu Bartek stał na małej półeczce przy drzwiach do mieszkania.
„Ciekawe usytuowanie” – pomyślałem. To były czasy, gdy telefon był dobrem rzadkim i służył do wypowiadania w miarę ważnych komunikatów, dlatego przewidziano dla niego tak niewygodne miejsce jak przedpokój. Coś jakby pomiędzy na zewnątrz i wewnątrz. Ktoś dzwonił, podnosiło się słuchawkę, nie wiedząc, kto zacz, po czym wymieniano się w miarę istotnymi informacjami: przyjdę, nie przyjdę, Andrzej umarł, Zosia przyjeżdża. Dopiero potem telefon przejął inne zadania, wśród których przekazywanie sobie ważnych komunikatów było jednym z najmniej istotnych.
Teraz jednak Bartek darł się wniebogłosy.
– Wniebogłosy – uśmiechnąłem się. – Fajne. Jakże nieaktualne.
Darł się i darł, jakby ktoś mu robił krzywdę. Miał okrągłą tarczę – numer wybierało się na nim nie poprzez wciskanie guziczka, lecz przekręcając tarczę. Wzruszyłem się – wcześniej jakoś tego nie zauważyłem. Podszedłem do niego i przez chwilę przyglądałem się, jak domaga się mojej uwagi – jak płaczące dziecko, jak nieco późniejsza chyba zabawka tamagotchi. Podniosłem słuchawkę. Bartek przestał się drzeć.
– Słucham…
– Adam? – ktoś niby to spytał, niby stwierdził. – Jesteś tam?
– Tak, jestem – mechanicznie odpowiedziałem, nie do końca rozpoznając głos.
– Tu Ewa – usłyszałem w słuchawce. – Może wpadłbyś do nas na obiad w najbliższą niedzielę?
– Bardzo chętnie. A kiedy to?
– Żartowniś – zaśmiała się. – Jeśli dziś jest piątek, to wynikałoby, że za dwa dni, ale może pan doktor jednak uważa inaczej. Wszak w świecie nauki nic nie jest proste i oczywiste, prawda?
Lubiłem jej ironię i poczucie humoru. Oraz wrodzoną dobroć.
– Prawda? – zdziwiłem się. – Czymże jest prawda? Czyż nie o to toczy się najdłuższa z ludzkich dyskusji, siostro? Przybędę zatem podebatować o tejże już w dzień następujący po jutrze. Azaliż to dobra decyzja?
– W rzeczy samej, mądry i zacny człowieku – podjęła grę Ewa. – Oczekiwać cię będziemy zatem w dzień święty, aby móc przy suto zastawionym mięsiwami stole toczyć ową dysputę.
– Zaprawdę, godne to i sprawiedliwe – uśmiechnąłem się.
– To o drugiej? – Ewa przeszła na bardziej rzeczowy ton.
– Jasne, o drugiej, jak zawsze – zaryzykowałem.
– No to pa.
– Pa.
„A więc stanie się”. Tak właśnie wówczas pomyślałem. Stanie się to, po co tu przybyłem. Już pojutrze. Czy powinienem się jakoś do tego przygotować? Czy przemyśleć wcześniej swoje zachowanie? Gdy planowałem swój ostatni rok, perspektywa zobaczenia siebie w wieku osiemnastu lat była mało konkretna. Jakbym nie myślał obrazowo. Ale od tego momentu, gdy zobaczyłem siebie kilka dni temu, gdy potem zemdlałem, była ona już całkiem zmaterializowana. Była oczekiwaniem na zetknięcie się z kimś bardzo konkretnym. A to nieco zmieniało sprawę i czyniło ją bardziej problematyczną. To już nie były majaki rozrzedzonej fantazji, tylko spotkanie oko w oko z kimś całkiem realnym. Przynajmniej w mojej świadomości.
Nie wiedziałem, czego się spodziewać po niedzielnym obiedzie. Nie miałem pojęcia, jak zareaguję na widok matki i ojca w wieku czterdziestu kilku lat. No i co będę czuł, gdy zobaczę siebie. Co ja mówię: „zobaczę”? Przecież ja będę ze sobą rozmawiał, będę mógł się nawet dotknąć. Objąć. Powąchać. Czy znów nie wytrzymam emocjonalnie i stracę zmysły? Pocieszająca była jednak moja rozmowa z mamą – choć wyraźnie słyszałem, że to jej głos, choć byłem stremowany i przejęty, to przecież rozmawiałem z nią prawie normalnie, niemal naturalnie.