1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 9
Jak wynikało z założeń Terminala Odejścia, pracowałem tam, doskonale zdając sobie sprawę z pewnych uwarunkowań – za prawo do uczenia młodzieży i prowadzenia badań społecznych płaciłem cenę w postaci niekrytykowania partii, uczestniczenia w obrzędach, które urządzała ona na swoją cześć, i ogólnego niewtrącania się do spraw, na które nie miałem wpływu. Chętnie korzystałem z tego zawartego między mną a państwem układu. Pozwalał mi on na w miarę wygodne życie w zamian za kilka gestów, które musiałem od czasu do czasu wykonać w stronę kapłanów komunistycznej religii, udając, że wierzę w ich bóstwa.
Kapłani owi, w postaci szefa uczelnianej Podstawowej Organizacji Partyjnej czy lektorów z KW, świetnie wiedzieli, że mam pełną świadomość, iż ich bożki są martwe. Nie spędzało im to jednak snu z powiek, sami bowiem już wówczas nie wierzyli chyba w ich istnienie. W latach osiemdziesiątych tylko skończeni idioci mogli nadal ufać, że komunistyczne ideały coś znaczą i nadal są żywe. Wszyscy ograniczali się jedynie do odprawiania nic nieznaczących rytuałów, których głównym celem było sprawdzenie lojalności i posłuszeństwa wobec władzy. Jeśli testy przebiegały sprawnie, na pochodach pierwszomajowych zjawiały się tłumy, a na zebraniach kolektywu nie było gorszących sporów, nasi nadzorcy byli ukontentowani i nie zadawali sobie ani innym zbędnych pytań o to, na ile autentyczne są owe gesty i zachowania. Wystarczało im w zupełności, że obrzędy mają miejsce, i to publicznie. Jeśli ktoś był podejrzany, to raczej nie ci, którzy poddawali się im niechętnie i z ociąganiem, ale raczej charyzmatycy i jurodiwi, ekstatycznie przeżywający wiarę. Oni jedynie budzili zdziwienie i niepokój oficjalnych kapłanów i komunistycznego duchowieństwa.
Ja zachowywałem się tak, jak każdy rozsądny człowiek w czasach rządów teokracji – na zewnątrz stwarzałem wrażenie, jakbym wierzył w zabobonne głupstwa, ale w życiu prywatnym i towarzyskim wyśmiewałem oficjalną propagandę. Zapewne dokładnie taką strategię przetrwania wybierali przez setki i tysiące lat co mądrzejsi ludzie – presokratycy, stoicy, Erazm, Galileusz, Kopernik… Jedynie bardziej narwani, jak Sokrates czy Bruno, przekraczali granice mimikry, chowania się za barwami ochronnymi, mimetyzmu. I ginęli bez sensu. Wszyscy rozsądni oddawali, co boskie, bóstwom, a co ludzkie, sobie. W ten sposób przez wieki chronili przed unicestwieniem gen mądrości, rozsądku i intelektualizmu. Gdyby wszyscy postępowali tak lekkomyślnie i głupio jak Bruno i Sokrates, ludzkość dawno zeszłaby na psy, a rządziliby nami jeszcze więksi idioci, niż było to w rzeczywistości.
Wykazywałem tę odrobinę potrzebnej uległości, tak, uległości. Dzięki niej miałem dostęp do zachodniej literatury socjologicznej oraz do studentek. A także do talonów na samochód (w moim przypadku skończyło się na maluchu) czy wyjazdów zagranicznych. Nie był to dla mnie zły interes – w zamian za niekrytykowanie tych głąbów z Komitetu Wojewódzkiego partii w K., mogłem prowadzić w miarę dostatnie, wygodne i wartościowe życie. Nie opływałem w zbytki, ale też niczego specjalnie mi nie brakowało. Dodatkowo – tłumaczyłem sobie nie bez racji – prowadziłem ciekawe wykłady i pisałem niegłupie książki, co zapewne odróżniało mnie od tych, którzy mogliby zająć moje miejsce. W ten sposób przyzwalałem sobie na trwanie w moich wyborach – gwarantowały mi one nie tylko dobre życie, ale także nadawały mu to konieczne dla każdego z nas poczucie sensu. Nie miałem poczucia oszukiwania się. A przynajmniej nie w stopniu większym niż większość moich bliźnich. Choć jacy oni tam, kurwa, dla mnie bliźni…
We wtorek pojechałem więc do K. na wykłady. To był jedyny dzień, gdy musiałem być na uczelni, co stanowiło kolejny dowód na to, że dokonałem dobrego wyboru. Inni musieli sześć dni w tygodniu zapierdalać do roboty, a ja zaszczycałem mój zakład pracy raz w tygodniu, i to nie po to, by przerzucać węgiel z hałdy na hałdę, ale żeby porozmawiać ze studentami na interesujące mnie tematy. Jasne, musiały się one jakoś mieścić w tym, na co pozwalała władza, ale czyż nie tak jest na całym świecie? Poza tym zawsze może było poudawać, że zajęcia z egzystencjalizmu służą krytycznej ocenie zepsutego Zachodu, podczas gdy naprawdę stwarzało to okazję, by na wykładzie trochę pooddychać Sartre’em czy Camusem.
Bardzo się cieszyłem, że ustawiłem program w Terminalu Odejścia tak, by poznać tę uczelnię kilkanaście lat przed tym, nim w realnym życiu naprawdę zacząłem na niej pracować. Wybrałem też opcję cynicznego koniunkturalisty w czasach schyłkowego komunizmu, bo nikim innym przecież nie byłem w swoim rzeczywistym życiu, tyle tylko, że przyszło mi prowadzić swą egzystencję w innym okresie. Ale mechanizmy zachowań, repertuar reakcji i background aksjologiczny były te same. Ciekaw zatem byłem tego, jak zachowywałbym się w czasach, gdy w realnym życiu byłem nastoletnim nonkonformistą, ale z całym tym bagażem, który stał się moim doświadczeniem w latach późniejszych. Bagażem, który uczynił mnie tym, kim teraz jestem, i który pozwolił mi na dożycie stu dwudziestu sześciu lat. Oraz na przetrwanie Wielkiej Wojny i tego wszystkiego, co ją poprzedzało. Dlatego zaprogramowałem się jako adiunkt na tej uczelni. Jako ktoś, kogo wówczas, w rzeczywistym 1989 roku, zapewne bym nienawidził. Lub przynajmniej kim bym pogardzał.
Po trzech wykładach, które wyczerpywały moje pensum, mogłem wrócić do R. Przebycie tych pięćdziesięciu kilometrów zajmowało mojemu pomarańczowemu fiacikowi prawie półtorej godziny. Zdecydowałem jednak, że powłóczę się trochę po K. Dekady później stało się prężnym ośrodkiem akademickim, informatycznym i artystycznym, ale wtedy – pod koniec lat osiemdziesiątych – było zadymionym i zakurzonym zadupiem, w którym średnia długość życia, ze względu na usytuowanie wokół kilku hut i kopalń, była niższa od krajowej mniej więcej o dziesięć lat. Żartowano wtedy, że tajemnica tego, dlaczego najwybitniejsi polscy himalaiści pochodzą właśnie z K., tkwi w tym, że na jego rynku było wówczas tyle tlenu, co na siedmiu tysiącach metrów pod Everestem.
Ale lubiłem to miasto – nie powalało urodą, nie onieśmielało historią, nie upokarzało śmietanką towarzyską o kilkusetletniej historii. Było proste, prymitywne, zwyczajne, bezpretensjonalne. Jak ja. Dlatego je lubiłem – dobrze się w nim czułem, bo niczego ode mnie nie chciało, nie wywyższało się ponad mnie, nie kazało patrzeć na siebie z podziwem. Przypominało brzydką dziewczynę, która – w przeciwieństwie do klasowych piękności odmawiających tańca na szkolnej dyskotece i wykpiwających nasz ubiór – jest wdzięczna, że zwróciliśmy na nią uwagę, i z tej wdzięczności zrobi nam pięknego i głębokiego loda, z pełnym zaangażowaniem i bez zbędnych ceregieli. Za to właśnie lubiłem to nieładne miasto. Odpłacało mi się zresztą z nawiązką, oferując to, czego metropolie większe i bardziej znaczące przez lata by mi odmawiały. Tu zaraz po doktoracie byłem kimś, podczas gdy w stolicy czy innych dużych miastach musiałbym przez dekady robić za czyjegoś czeladnika.
Powłóczyłem się więc po K., powspominałem, jak wówczas wyglądało. To było bardzo miłe, a obrazy bardzo szczegółowe. Robotel za to odpowiedzialny zadbał nawet o taki szczegół jak to, by rzeka, a raczej ściek, nad którym znajdowało się miasto, śmierdziała tak, jak to zapamiętałem. Wszystko było cudowanie realne: zapachy, widoki, obrazy. Nawet powietrze pełne sadzy i brudu wydawało się takie jak wówczas. Pięknie pachniała