1989. Barwy zamienne. Marek Migalski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 11
– Drugą Finlandię, mówisz? – Uśmiechnąłem się do niego. – Nie za duże oczekiwania?
– Chyba za małe. – Odwzajemnił mój uśmiech. – To będzie dopiero początek. Jeszcze za życia moich dzieci będziemy mieli w kraju nad Wisłą i Odrą kapitalizm i demokrację, zobaczysz!
„Za życia moich dzieci” – powtórzyłem w myślach jego słowa i pierwszy raz od chwili pojawienia się tutaj zrobiło mi się dziwnie smutno.
– Może masz rację, kto to wie? – powiedziałem na głos. – Może to naprawdę początek ich końca. Warto by o tym pogadać.
Wypowiadając te słowa, zrozumiałem, jaka może być ich siła. Michał widział we mnie niegłupiego faceta, który jawnie kpił z jego starego, potrafił się ustawić w życiu, a jednocześnie nie zapisał się nigdy do znienawidzonej przez niego partii. I który trafnie przewidział, że dojdzie do obrad kulatego stołu. Musiałem to wykorzystać, bo to mogła być jedyna moja szansa, by móc spotykać się z nim częściej niż do tej pory i obserwować go prawie na co dzień. A przecież po to właśnie tu przybyłem.
– Słuchaj – zacząłem – może byś chciał wraz z tymi swoimi koleżkami z GMN spotkać się z ludźmi z NZS?
– A dałoby się to zrobić?! – prawie krzyknął.
– A dlaczego nie? – ciągnąłem. – Mam z nimi dobre układy, nie krępują się mnie i cenią moje zajęcia. Jestem opiekunem koła naukowego socjologów i wielu z nich do niego należy. Mogę za ciebie i twoich kumpli poręczyć i doprowadzić do jakiegoś spotkania. Chcesz?
– No jasne – zareagował entuzjastycznie. – Tylko musiałbym pogadać z chłopakami.
– Oczywiście, rozumiem – odparłem. – To umówmy się tak: ty pogadasz z chłopakami, a ja z tymi magikami z NZS, okej?
– Okej – potwierdził ochoczo.
Jeszcze chwilę pogadaliśmy, a potem Michał stwierdził, że musi gdzieś iść, i to pilnie. Domyśliłem się, że chce się podzielić radosną wiadomością z koleżkami z GMN i tylko szuka pretekstu, by zniknąć z mieszkania wujka. Szybko, ale serdecznie się pożegnaliśmy i obiecaliśmy sobie, że jak tylko któryś z nas będzie coś wiedział, to da znać drugiemu.
Działacze NZS na moim uniwersytecie byli w tamtym czasie swoistą elitą – już prawie nic im nie groziło, ale mogli dzięki swej pseudokonspiracyjnej robótce uchodzić za bardzo odważnych. Obnosili się z tą swoją podziemnością jak stare baby z ostrym makijażem, żeby nikomu nie umknęło, jak dzielni są i jak bardzo ryzykują na każdym kroku. To działało na dziewczyny i chyba o to w tym wszystkim chodziło. Jak się ma dwadzieścia kilka lat, to wpatrzone w nas oczy ładnej laski są w stanie nas zmusić do każdej głupoty.
Prawda o ich bohaterstwie była jednak nieco inna – to nie oni mieli powody do strachu, ale raczej część wykładowców, którzy byli mocno utaplani w realsocjalizm i swoim politycznym nosem, który tyle razy wybawiał ich z opresji i prowadził na szczyty kariery, czuli nadchodzącą zmianę. Bardzo chętnie by się jakoś pozbyli swego dotychczasowego emploi ostatnich stalinowców, ale nie wiedzieli, jak to zrobić. Chcieli zrzucić z siebie skórę, tak jak robią to węże, gdy przyjdzie na nie pora, ale przylgnęła ona do nich i nijak nie miała zamiaru się odkleić. Układ ze studenciakami z podziemia dawałby im jakąś szansę na tę niełatwą operację przemiany, ale ci ostatni nie palili się do tego. Komunizm walił się w gruzy i nie trzeba było się już bardzo starać, by runął całkowicie. Wchodzenie w jakieś układy z jego ostatnimi reprezentantami mogło się okazać sporym błędem i przekreślić w przyszłości perspektywy kariery. A te stały przed ideowcami z NZS otworem! Już w nieodległych czasach mieli zostać oficerami UOP, ważnymi politykami, wojewodami, dobrze prosperującymi biznesmenami. Umoczenie się w kooperację z komunistycznym betonem byłoby głupotą. Jak śmierć w kwietniu 1945 roku pod Berlinem. Na to chłopcy byli za cwani.
Miałem z nimi rzeczywiście dobry układ – jakoś instynktownie wyczuwali we mnie ten sam rodzaj koniunkturalizmu i cynizmu, którego nauczyli się już w konspiracji, jak dumnie nazywali to swoje szczeniackie knucie. Podchodzili do mnie bez obaw i szybko nabierali zaufania. Ja zaś wiedziałem, że w następnych dekadach będą ważnymi postaciami, które mogą ułatwić lub utrudnić prowadzenie przeze mnie wygodnego życia. Dlatego dosyć szybko poczuliśmy do siebie sympatię i dostrzegliśmy wspólnotę interesów. Ja chroniłem im tyłki teraz, a oni zaczynali poczuwać się do tego, żeby już za kilka lat odwdzięczyć mi się tym samym.
GMN było zupełnie czymś innym – to była spontaniczna i bezbrzeżnie ideowa grupa dobrych kumpli. Na początku byli to, obok Michała, jego trzej koledzy z klasy licealnej: Wiesiek, Jarek, czyli Dyzio, i Benek. Oraz Darek, przyjaciel Michała z podwórka. To ta piątka dwa lata wcześniej podjęła decyzję o założeniu Grona Młodzieży Niezależnej – organizacji o dumnie brzmiącej nazwie, której skład członkowski przez dłuższy czas ograniczał się jedynie do nich. Dopiero na przełomie 1988 i 1989 roku zaczęli dołączać inni. Ale trzon organizacji stanowiła „piąstka”, jak zaczęli nazywać swoją piątkę.
Oni, w przeciwieństwie do studentów z NZS, nie mieli żadnych celów politycznych czy materialnych. Byli cudownie bezinteresownymi, odważnymi, ideowymi głuptasami. To, że ich SB nie rozwałkowała, musiało być szczęśliwym zbiegiem okoliczności i tylko dzięki niemu nie rozbito ich już w pierwszych miesiącach działalności. Zresztą co to była za działalność? Rozrzucanie ulotek przywiezionych z innych miast, lektura bibuły, spotkania z działaczami dawnej „Solidarności” z lat 1980–1981. Raczej zabawa w konspirację niż jakieś poważne knucie. Byli powiązani z Solidarnością Walczącą, ale tylko dlatego, że było to jedyne środowisko, do którego udało im się dotrzeć. Z całej piątki chyba tylko Dyzio miał jakieś blade pojęcie, czym ta struktura różni się od oficjalnej podziemnej „Solidarności”, kierowanej przez Wałęsę. Gdy kiedyś od działacza SW dostali jeden sprej do malowania na murach i pięć dolarów na kupno farb, byli wniebowzięci.
Zaczęły się obrady Okrągłego Stołu. Działacze NZS nie przejawiali wielkiej chęci spotkania ze smarkaczami z małego R., bo byli już zajęci rozgrywkami wewnątrz obozu „Solidarności”, ale naciskałem na nich i w końcu się zgodzili. Co prawda na spotkanie przyszedł drugi garnitur aktywistów studenckich, ale chłopcy z GMN nie mieli o tym pojęcia. Byli zachwyceni wymianą opinii i atmosferą prawie otwartej kontestacji komunistycznych porządków. Wszystko odbyło się w jednej z sal wykładowych, ale nikt nie powściągał języka i wszyscy ostro jechali po PRL i jego mandarynach. Potem poszliśmy do „Akantu”, klubu studenckiego, gdzie polało się piwo i wybrzmiały antypezetpeerowskie przyśpiewki, na czele z ulubionym dwuwierszem wszystkich gnębionych przez reżim: „A na drzewach zamiast liści będą wisieć komuniści”.
Michał był zachwycony, reszta chłopaków też. Zyskałem w ich oczach nimb nieomal działacza opozycji, a już na pewno kogoś obeznanego w politycznej rzeczywistości i trzymającego z „Solidarnością”. Nie dementowałem tego, bo i po co? Miałem coraz bliższy kontakt z Michałem, a przecież o to mi chodziło.
Obserwowałem go uważnie, przyglądałem mu się. Trochę narwany, błyskotliwy,