1989. Barwy zamienne. Marek Migalski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 1989. Barwy zamienne - Marek Migalski страница 10

1989. Barwy zamienne - Marek Migalski

Скачать книгу

pierwszego wieku, spożywaliśmy na obiady czy kolacje. Te wszystkie papki, kondensaty czy kompresanty były tylko potrzebnym do życia pakunkiem energii. Oczywiście, ich producenci bardzo się starali, by smakowały choć trochę podobnie jak to, co udawały, ale te wysiłki szły na marne. Wszystkie pokarmy po jakimś czasie smakowały tak samo, a ich jedyna zaleta polegała na tym, że pozwalały nam żyć i dostarczały do naszych organizmów niezbędnej ilości kalorii. Ale trudno było z ich spożywania czerpać radość. Po pewnym czasie zresztą część z nich została wyparta przez płyny i iniekcje, co jeszcze bardziej oddaliło humanusów od radości z jedzenia. Uczucie głodu można było wyeliminować kuracją biochemiczną i zupełnie pozbawić się nie tylko przyjemności z jedzenia, ale także jego pragnienia. Odwrócono po prostu działanie aberracji chromosomalnej odpowiedzianej za zespół Pradera-Williego, czyli za ciągłe odczuwanie głodu. W ten sposób można było całkowicie odseparować się od tej śmiesznej w sumie procedery wkładania sobie do ciała pokarmu, by po przemieleniu i zaabsorbowaniu z niego energii wydalić z siebie dolną stroną. Jeśli można było zasilać w kalorie organizmy ludzkie prostszą drogą, humanusi chętnie z tego korzystali.

      Ja się na to nie zdecydowałem i pozostałem przy spożywaniu pokarmów jako podstawowej, uzupełnianej jedynie kroplówkami i zastrzykami formie zdobywania energii. Po pierwsze dlatego, że bałem się, iż zdarzy mi się to, co niektórym ludziom, a mianowicie że zapomnę o dawkowaniu sobie kalorii i zginę, ignorując sygnały ostrzegawcze od roboteli. A po drugie, bo pomimo tego, że jakość produktów żywieniowych pogarszała się z każdym rokiem, to jednak ich konsumpcja pozostawała jedną z niewielu realnych i odczuwanych wprost, przez podstawowe zmysły, przyjemności ciała. Nawet jeśli usługa nie była świadczona na najwyższym poziomie, to i tak warto było z niej korzystać.

      Dlatego teraz, uczestnicząc w programie, chętnie oddawałem się jedzeniu. Wrażenie realności smaków i zapachów było dojmujące. Nie potrafiłem się powstrzymać, a mówiąc szczerze – nie miałem takiego zamiaru, by ograniczać się w tej przyjemności. I choć asortyment ówczesnych sklepów i gastronomii nie powalał na kolana, to jednak był kosmosem w porównaniu z tym, co dane mi było wkładać sobie do ust przez ostatnie lata. Zwykły śledź w oleju, twarożek, ogórek czy marchewka dostarczały mi rozkoszy wprost nieopisanych. Celebrowałem więc śniadania, obiady i kolacje, przedłużałem je w nieskończoność, delektowałem się nimi. Czyli robiłem coś dokładnie odwrotnego do tego, co było moim udziałem przez prawie całe życie. Bo przez jego zdecydowaną większość nie przywiązywałem do jedzenia szczególnej wagi. Oczywiście, zdarzało mi się jeść dobrze, drogo i smakowicie, ale nie była to dla mnie czynność ważna. Nie byłem Włochem, Hiszpanem czy Grekiem, którzy z wieczerzy potrafią uczynić prawdziwe święto. Byłem Polakiem, czyli potomkiem tych, którzy przykładali się jedynie do pięknego umierania, a nie pięknego życia. Jedzenie zaś mieli w takiej pogardzie jak sranie. Dawno już minęły czasy Kitowicza, gdy uczta była sztuką, ważną częścią dnia, może nawet najważniejszą.

      W czasach mojej młodości i dorosłości jedzenie było końcowym etapem zdobywania pokarmu. I tak samo jak proces zdobywania było męką. Jeśli na stole rodzinnym lądował wreszcie jakiś ochłap mięsa, to nie była to radosna fiesta, lecz ponury spektakl pożywiania się jaskiniowców po udanym, choć niebezpiecznym polowaniu. Nie miało to nic wspólnego z południowoeuropejską kolacją, przy której się rozmawia, śpiewa, romansuje. Było to smętne dzielenie się kawałkami padliny, w napięciu, by nikt ze stada nie chapnął większego kawałka. Jedynym frenetycznym momentem tego typu wieczerzy była chwila, gdy skutecznie wprowadzano się za pomocą wódki pędzonej z kartofli lub pszenicy w stan upojenia. Tak, to była ta wytęskniona kulminacja uczty, kończona zazwyczaj aktami agresji wewnątrzgatunkowej lub utratą świadomości godną dawnych szamanów. Nie, zdecydowanie delektowania się potrawami i spożywania ich w radości i dobrym nastroju nie miałem w genach. Może dlatego teraz nadrabiałem stracony czas i stracone wieczory.

      Dni upływały mi zatem na jedzeniu, spacerowaniu, zaglądaniu we wszystkie zakamarki mojego rodzinnego miasta. Sprawiało mi to ogromną radość. Jedyne, co mnie nieco martwiło, to fakt, że od tamtej niedzieli nie było okazji spotkać się z Michałem. Byłem w domu u Ewy i Janka kilka razy, ale podczas żadnej z wizyt jego nie było w mieszkaniu.

      – Włóczy się z tymi swoimi koleżkami – skarżyła się Ewa. – Wiesz, z tym Benkiem, Darkiem, Dyziem i Wieśkiem. Tymi z GMN. Całymi dniami go nie ma, choć powinien się uczyć do matury. Ale on mówi, że i tak zda, bo dyrekcja zrobi wszystko, by się go pozbyć ze szkoły. I tak mają z nimi kłopoty. Może i jest w tym trochę prawdy. Jednak czym innym jest zdanie matury, a czym innym dostanie się na studia.

      – Gdzie chce iść? – zapytałem, choć znałem odpowiedź.

      – Do Wrocławia, na historię – odpowiedziała. – Tylko że tam jest wysoki poziom i nie jestem przekonana, że mu się uda. Ale on się tym nie przejmuje. Jak powiedział, i tak ma zamiar zostać rewolucjonistą. Tak mu się ubzdurało po przeczytaniu tego I powraca wiatr jakiegoś rosyjskiego dysydenta.

      – Bukowskiego – dodałem.

      – Tak, chyba o niego chodzi – zgodziła się Ewa. – Więc ma to wszystko gdzieś. Chce obalać komunę i nie za bardzo dba o to, gdzie i co będzie studiować i co się z nim w ogóle będzie działo. Po lekturze tego Ruska zaczął uczyć się sikać tylko trzy razy dziennie, bo wyczytał tam, że ograniczenia w sikaniu są jedną z represji w sowieckich psychuszkach i on chce być na to przygotowany. Czujesz?! Jedyny pożytek z tego wariactwa jest taki, że zaczął regularnie chodzić do dentysty, żeby w więzieniu – jak mówi – nie mieć problemów z zębami. Taki cyrk, powiem ci.

      To wszystko było prawdą. W młodości rzeczywiście chciałem walczyć z komunizmem do ostatniej kropli krwi, jego lub mojej, i widziałem się jako zawodowy rewolucjonista. I prawdą też było, że Bukowski zrobił na mnie ogromne wrażenie. Tę książkę połknąłem w jedną noc i nic już potem nie było takie samo. Przynajmniej przez jakiś czas. Przez kilka lat.

      Luty

      Nie chciałem jakoś specjalnie się wpraszać do Ewy i Janka. Wiedziałem, że mam czas i że wcześniej czy później spotkam się z Michałem. I rzeczywiście, 2 czy 3 lutego, gdy siedziałem u siebie w mieszkaniu i jadłem kolację, usłyszałem nagle pukanie. Byłem zdziwiony, bo do tej pory nikt mnie nie odwiedzał w mojej kawalerce. Podszedłem do drzwi i otworzyłem je. Na klatce schodowej stał Michał.

      – Cześć, wujek – odezwał się. – Mogę?

      – Oczywiście – odpowiedziałem. – Wchodź.

      Gdy tylko ściągnął buty i powiesił kurtkę na wieszaku, rzucił w moją stronę z entuzjazmem:

      – Kulaty stół, pamiętasz? Miałeś rację! To jednak dogadane. Siadają do okrągłego stołu. Tak jak przewidywałeś.

      – To było jasne dla wszystkich – próbowałem go nieco uspokoić.

      – Co ty gadasz?! – gwałtownie się sprzeciwił. – Pamiętasz mojego starego?

      – Nie mów tak o nim – usłyszałem swój głos i zdziwiłem się, że tak dobrze wszedłem w rolę wuja. Rozczuliło mnie to.

      – To jest ich koniec. – Michał nie zwracał uwagi na moją delikatną reprymendę. – Koniec komuchów. Noga jest wstawiona

Скачать книгу