Anioły i demony. Дэн Браун
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Anioły i demony - Дэн Браун страница 7
– Nikt nie sięga aż tak daleko.
– Wkrótce pan uwierzy. Już dokonano niepodważalnej demonstracji potęgi bractwa. Pojedynczy akt zdrady, a jednocześnie dowód.
– Co zrobiliście?
Rozmówca zaspokoił jego ciekawość.
Oczy zabójcy rozszerzyły się z niedowierzaniem.
– To niemożliwe do wykonania.
Następnego dnia gazety na całym świecie ukazały się z takimi samymi nagłówkami. Zabójca uwierzył.
Teraz, piętnaście dni później, jego wiara umocniła się do tego stopnia, że nie pozostało miejsca na najmniejsze wątpliwości. Bractwo trwa, pomyślał. Dziś w nocy wyjdzie z podziemia, by pokazać swoją moc.
Kiedy tak szedł ulicami, jego czarne oczy błyszczały oczekiwaniem tego, co ma nastąpić. Jedno z najgroźniejszych i najbardziej tajnych stowarzyszeń, jakie kiedykolwiek istniały na świecie, powołało go do służby. Mądrze wybrali, pomyślał. Znany był bowiem ze swej dyskrecji, z którą równać się mogło tylko idealne dotrzymywanie terminów wykonania zadań.
Jak dotąd dobrze im służył. Dokonał zleconego morderstwa i dostarczył Janusowi przedmiot, o który ten prosił. Reszta zależy od Janusa, który musi użyć swoich wpływów, żeby umieścić to urządzenie tam, gdzie trzeba.
Umieścić…
Zastanawiał się, jakim cudem uda mu się tego dokonać. Niewątpliwie musi mieć powiązania wewnątrz. Najwyraźniej zakres wpływów bractwa jest nieograniczony.
Janus, pomyślał. Niewątpliwie pseudonim. Ciekawe, czy to odniesienie do rzymskiego boga o dwóch twarzach… czy do księżyca Saturna? Zresztą nie miało to najmniejszego znaczenia. Janus posiadał nieograniczoną władzę. Już to udowodnił.
Idąc dalej, zabójca wyobrażał sobie, że przodkowie uśmiechają się do niego z niebios. Dziś toczył ich wojnę, walczył z tym samym wrogiem, którego oni starali się pokonać od setek lat, począwszy od jedenastego wieku… kiedy to armie krzyżowców po raz pierwszy najechały ich ziemie, gwałcąc i zabijając, ogłaszając, że są nieczyści, i bezczeszcząc ich świątynie i bogów.
Jego przodkowie stworzyli wówczas niewielką, lecz śmiertelnie niebezpieczną armię do obrony swoich terytoriów. Wkrótce armia stała się sławna – doświadczeni wojownicy przemierzali kraj, zabijając wszystkich wrogów, których udało im się wytropić. Znani byli nie tylko z brutalnych zabójstw, lecz również ze sposobu czczenia swych zwycięstw. Wprawiali się wówczas w stan narkotycznego oszołomienia, a narkotykiem, który stosowali, był hashish.
Z czasem, gdy opowieści o nich coraz bardziej się rozprzestrzeniały, zaczęto ich nazywać jednym słowem – Hassassin, co dosłownie oznacza „miłośnik haszyszu”. Słowo Hassassin stało się synonimem śmierci w większości języków. Nadal jest używane, tyle że podobnie jak sztuka zabijania, zdążyło przez ten czas wyewoluować i na przykład we współczesnym angielskim brzmi assassin, czyli zabójca.
Rozdział 6
Dokładnie po sześćdziesięciu czterech minutach Robert Langdon z niedowierzaniem zszedł po schodkach na zalaną słońcem płytę lotniska. Odczuwał lekkie mdłości. Rześki wietrzyk poruszał klapami jego tweedowej marynarki. Cudownie było znów znaleźć się na otwartej przestrzeni. Wszędzie wokół lotniska widział bujną zieleń wspinającą się aż po pokryte śniegiem wierzchołki gór.
To na pewno sen. Lada chwila się obudzę.
– Witamy w Szwajcarii – wykrzyknął pilot.
Langdon spojrzał na zegarek. Pokazywał siedem po siódmej.
– Właśnie przebył pan sześć stref czasowych – wyjaśnił pilot. – Tutaj jest kilka minut po pierwszej.
Langdon przestawił zegarek.
– Jak się pan czuje?
Pomasował żołądek.
– Jakbym się najadł styropianu.
Pilot skinął głową.
– Choroba wysokościowa. Lecieliśmy na wysokości dwudziestu kilometrów. Tam człowiek jest o trzydzieści procent lżejszy. Szczęście, że mieliśmy do wykonania tylko taki żabi skok. Gdybym miał lecieć do Tokio, musielibyśmy się wznieść na ponad sto kilometrów. To dopiero wywraca wnętrzności.
Langdon nieznacznie skinął głową i uznał, że w takim razie miał szczęście. Biorąc pod uwagę okoliczności, lot był zadziwiająco zwyczajny. Oprócz wtłaczającego go w fotel przyspieszenia podczas startu podróż była typowa – od czasu do czasu niewielka turbulencja, kilka razy zmiana ciśnienia, gdy się wznosili, ale nic takiego, co by wskazywało, że pędzą z oszałamiającą prędkością ponad siedemnastu tysięcy kilometrów na godzinę.
Grupa mechaników wybiegła na pas, żeby zająć się maszyną. Pilot natomiast zaprowadził Langdona do czarnego peugeota znajdującego się na parkingu za wieżą kontrolną. Chwilę później pędzili szosą biegnącą dnem doliny. W oddali pojawiła się słabo jeszcze widoczna grupa budynków. Po obu stronach drogi rozciągały się porośnięte trawą łąki, które przy tej szybkości wyglądały jak rozmazany pas.
Langdon z niedowierzaniem patrzył, jak wskazówka szybkościomierza waha się w okolicy stu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Czy ten facet ma obsesję prędkości?
– Mamy pięć kilometrów do laboratorium – wyjaśnił pilot. – Zawiozę tam pana w dwie minuty.
Langdon na próżno szukał pasa bezpieczeństwa. Czy nie lepiej, żeby to trwało trzy minuty i dojechalibyśmy żywi?
Samochód pędził dalej.
– Lubisz Rebę? – spytał pilot, wciskając kasetę do magnetofonu.
Kobiecy głos zaczął śpiewać: „To tylko strach przed samotnością…”.
Czego tu się bać, pomyślał Langdon z roztargnieniem. Koleżanki nieraz mu dokuczały, że jego kolekcja dzieł sztuki to tylko łatwa do przejrzenia próba wypełnienia pustego domu, który, ich zdaniem, niezmiernie by zyskał na obecności kobiety. Śmiał się z ich docinków, przypominając im, że ma już w życiu trzy miłości – symbolizm, piłkę wodną i stan kawalerski. Ten ostatni daje mu wolność podróżowania po świecie, spania tak długo, jak ma ochotę, i delektowania się spokojnymi wieczorami w domu, z brandy i dobrą książką.
– Mamy tu coś w rodzaju małego miasta – odezwał się pilot, wyrywając go z zamyślenia. – Nie tylko laboratoria. Są supermarkety, jest szpital i nawet kino.
Langdon kiwnął obojętnie głową i przyjrzał się licznym budynkom, które przed nimi wyrosły.
– Poza