Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 21

Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже

Скачать книгу

mi, jak to było.

      – Kręciliśmy się w tamtej okolicy…

      – O której godzinie?

      – Nie wiem… Może o drugiej…

      – W jakim celu?

      – Chcieliśmy się powygłupiać… porozrabiać… Mieliśmy zamiar rozwalić baraki na placu budowy…

      – No i co dalej?

      – Przechodziliśmy blisko cmentarza… Cholera… Brama była otwarta… Zauważyliśmy jakieś cienie… jakieś typy wychodziły z grobowca…

      – Ilu ich było?

      – Chyba dwóch…

      – Mógłbyś ich opisać?

      Karim rąbnął go w zmiażdżone ucho. Skin wydał okrzyk, który przeszedł w cichy syk.

      – Mógłbyś powiedzieć, jak wyglądali?

      – Nie! Było bardzo ciemno…

      Karim nabrał pewności, że włamywacze byli profesjonalistami.

      – Co się stało potem?

      – Boże… Zwialiśmy… Baliśmy się, że nas posądzą… z powodu tego, co było w Carpentras…

      – To wszystko? Nic innego nie zauważyliście?

      – Nie… nic… O drugiej nad ranem w takim miejscu…

      Karim wyobraził sobie pustą drogę, z jedną tylko latarnią, wokół której latają ćmy zwabione białym światłem. I bandę golonych łbów, nieźle naćpanych, ryczących nazistowskie hymny.

      – Dobrze się zastanów.

      – Wydaje mi się, że widziałem wóz wschodniej marki, łada czy coś w tym rodzaju, który jechał w przeciwnym kierunku, od strony cmentarza… na drogę D sto czterdzieści trzy…

      – Jakiego koloru?

      – Bia… Biały…

      – Coś szczególnego?

      – Był zabłocony…

      – Zauważyłeś tablicę rejestracyjną?

      – Kurwa… nie jesteśmy gliniarzami, szczurze, ja…

      Karim kopnął go obcasem w śledzionę. Skin skręcił się, charcząc z bólu. Porucznik wstał, otrzepując z kurzu dżinsy. Niczego się tu więcej nie dowie. Usłyszał za plecami jęki pozostałych. Mieli z pewnością na rękach oparzenia trzeciego lub czwartego stopnia.

      – Pójdziesz grzecznie na posterunek w Sarzac – rozkazał. – Jeszcze dziś. Podpiszesz zeznanie. Powołaj się na mnie, wtedy potraktują cię ze specjalną życzliwością.

      Skin, ledwie żywy, pokiwał potakująco głową, potem spojrzał na niego wzrokiem skopanego psa.

      – Dlaczego, człowieku, dlaczego… mi to zrobiłeś?

      – Żebyś mnie zapamiętał – mruknął Karim. – Gliniarz to zawsze problem. A gliniarz arabski to problem znacznie gorszy. Nie próbuj więcej rozrabiać, bo wtedy dopiero poznasz prawdziwe kłopoty. – Karim kopnął go po raz ostatni.

      Wycofał się, zabierając swojego glocka 21. Ruszył jak meteor i zatrzymał się kilka kilometrów dalej, w małym lasku, żeby odzyskać równowagę i pozbierać myśli. Włamanie do grobu nastąpiło przed drugą nad ranem. Rabusiów było dwóch i prawdopodobnie mieli wóz z jakiegoś wschodniego kraju. Spojrzał na zegarek. Zostało mu niewiele czasu na napisanie raportu. Sprawa zaczynała być poważna. Trzeba wyznaczyć kierunek poszukiwań, przejrzeć karty wozów, przepytać ludzi mieszkających przy drodze D143…

      Duchem jednak był już gdzie indziej. Wykonał swoje zadanie. Teraz Crozier musi mu dać wolną rękę. Będzie prowadził śledztwo na swój sposób. W pierwszej kolejności zajmie się zniknięciem w 1982 roku tego małego chłopca.

      Część III

      11

      – „W wyniku oględzin klatki piersiowej stwierdzono długie, podłużne rany cięte, zadane bez wątpienia jakimś ostrym narzędziem. Podobne nacięcia, wykonane tym samym narzędziem, zauważyliśmy także na barkach, ramionach…”

      Lekarz sądowy, młody mężczyzna o ostrych rysach twarzy i roztargnionym spojrzeniu, był w pogniecionym płóciennym fartuchu i miał małe okularki. Nazywał się Marc Costes. Niémansowi spodobał się od pierwszego wejrzenia, gdyż rozpoznał w nim pasjonata, prawdziwego badacza, któremu brakuje na pewno doświadczenia, ale nie zapału. Czytał swój raport dobitnym głosem.

      – „…Liczne oparzenia: na tułowiu, ramionach, bokach, na rękach. Naliczyliśmy około dwudziestu pięciu śladów tego typu, z których wiele nakłada się na opisane powyżej rany cięte…”

      Niémans przerwał mu:

      – O czym to świadczy?

      Lekarz spojrzał nieśmiało sponad okularów.

      – Przypuszczam, że zabójca przypalał rany ogniem. Wygląda na to, że polewał nacięcia niewielką ilością benzyny i potem ją podpalał. Sądzę, że użył benzyny w aerozolu.

      Niémans przeszedł się przez salę ćwiczeń, w której zainstalował swoją kwaterę główną na pierwszym piętrze budynku wydziału psychologii i socjologii. W tym właśnie ustronnym miejscu postanowił spotkać się z lekarzem sądowym. Obecni byli także kapitan Barnes i porucznik Joisneau, siedzący bez słowa na studenckich krzesłach.

      – Proszę mówić dalej – powiedział.

      – „Stwierdziliśmy także liczne krwiaki, obrzęki, złamania. Na samym tylko tułowiu naliczyliśmy osiemnaście krwiaków. Złamane są cztery żebra. Dwa obojczyki strzaskane. Trzy palce lewej dłoni i dwa prawej są zmiażdżone. Genitalia potłuczone jakimś ciężkim narzędziem. Najprawdopodobniej żelaznym lub ołowianym drągiem, grubości około siedmiu centymetrów. Niektóre rany mogły powstać podczas transportu ciała i umocowywania go w skalnej niszy…”

      Niémans zerknął na swoich towarzyszy – mieli spłoszone spojrzenia i krople potu na skroniach.

      – „…Jeśli chodzi o górne partie ciała, to twarz jest nietknięta. Nie ma widocznych śladów wylewów na szyi…”

      – Nie bito go po twarzy? – zapytał komisarz.

      – Nie. Wydaje się nawet, że zabójca starał się jej w ogóle nie dotykać.

      Costes opuścił wzrok na swój raport, chcąc czytać dalej, ale Niémans ponownie mu przerwał:

      – Chwileczkę. Przypuszczam, że to potrwa jeszcze

Скачать книгу