Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 20
To, co zauważył, wydało mu się jeszcze gorsze.
Dziewczyny. Skini w kobiecym wydaniu, z wygolonymi głowami, na których pozostały tylko grzywki opadające na czoło i długie kosmyki na skroniach. Zdeprawowane, przesiąknięte alkoholem, bez wątpienia groźniejsze od swoich kumpli. Karim przełknął ślinę. Zdał sobie sprawę, że ma do czynienia nie z jakimiś bezrobotnymi próżniakami, ale z prawdziwą bandą, mającą tu swoją kryjówkę, czekającą na okazję do rozróby.
Jedna z kobiet wypiła łyk piwa i głośno czknęła. Specjalnie na cześć Karima. Reszta wybuchnęła śmiechem. Wszyscy byli jego wzrostu.
Karim skoncentrował się, żeby mówić głośno i dobitnie:
– Dobra, chłopaki. Jestem glina. Przyszedłem, żeby zadać wam kilka pytań.
Bandziory podeszły bliżej. Glina, nie glina, Karim był dla nich przede wszystkim Arabem. Co wart jest jakiś Arab w tym hangarze? A nawet w oczach Croziera i innych policjantów? Karim na moment poczuł się tak, jakby ziemia usuwała mu się spod nóg. Miał wrażenie, że przeciw niemu jest całe miasto, cały kraj, może nawet świat.
Wyciągnął broń i wycelował w sufit. Ten gest powstrzymał osaczających go skinów.
– Powtarzam: jestem gliną i chcę z wami grać zgodnie z regułami.
Powoli położył pistolet na pordzewiałej beczce. Golone łby obserwowały go uważnie.
– Zostawiam gnata tutaj. Niech nikt go nie rusza, gdy będziemy rozmawiać.
Pistolet automatyczny glock 21 – jeden z najnowocześniejszych modeli, w siedemdziesięciu procentach z polimerów, niezwykle lekki. Piętnaście kul w magazynku plus jedna w lufie, z laserowym celownikiem. Był pewien, że ci kolesie takiego nigdy nie widzieli na oczy. Trzymał ich w garści.
– Kto tu jest szefem?
Odpowiedziała mu cisza. Karim zrobił kilka kroków i powtórzył:
– Chcę wiedzieć, kto jest szefem, do cholery. Nie traćmy czasu.
Do przodu wysunął się największy z nich, który mógłby go staranować własną masą. Miał chropawy akcent tego regionu.
– Czego od nas może chcieć taki afrykański szczur?
– Zapomnę, że tak mnie nazwałeś, koleś. Pogadamy tylko przez chwilkę.
Skin zbliżył się, potrząsając przecząco głową. Był wyższy i tęższy od Karima. Porucznik pomyślał o swoich warkoczykach – bardzo łatwo byłoby za nie chwycić podczas bójki.
Skin wciąż się zbliżał. Miał potężne łapska. Karim nie cofnął się ani o milimetr. Kątem oka zauważył, że pozostali szli w kierunku jego pistoletu.
– No więc, czarnuchu, czego sobie…
W tej sekundzie błyskawiczny cios głową rozkwasił nos skina, który aż zgiął się wpół. Karim obrócił się w miejscu i kopnął go obcasem w krtań. Skin runął dwa metry dalej, skręcając się z bólu.
Jeden z bandziorów rzucił się do pistoletu i pociągnął za spust. Nic. Tylko głuchy stuk. Spróbował przeładować broń, ale magazynek był pusty. Karim wyciągnął drugi pistolet, berettę, schowany za paskiem na plecach. Trzymając oburącz broń, wycelował w golone łby. Przygważdżając butem do ziemi swoją ofiarę, krzyknął:
– Naprawdę uwierzyliście, że zostawię naładowaną broń w zasięgu takich zboczeńców jak wy?
Skini stali jak osłupiali. Na pół uduszony szef bandy wysyczał:
– Ty skurwielu, to ma być „zgodnie z regułami”, tak?
Karim kopnął go w podbrzusze. Bandzior jęknął. Porucznik przyklęknął i wykręcił mu ucho. Pod jego palcami chrupnęły chrząstki.
– Zgodnie z regułami? Z takimi jak wy śmierdzielami? – Karim roześmiał się nerwowo. – Odwrócić się tyłem, wy tam! Łapy oprzeć o ścianę, kretyni! Wy też, kurwy!
Strzelił w lampę neonową. Błysnęło niebieskawe światło, blaszana obudowa obiła się o sufit, żeby po sekundzie roztrzaskać się na podłodze w eksplozji iskier. Przerażeni skini odskoczyli na wszystkie strony. Karim wrzasnął, omal nie zdzierając sobie głosu:
– Opróżniajcie kieszenie! Jeden niepotrzebny ruch, a strzelam w kolana! – Karim przyłożył lufę do skroni szefa i zapytał ciszej: – Czym się szprycujecie?
Tamten splunął krwią.
– O co ci chodzi?
Karim wbił mocniej lufę.
– Co zażywacie, żeby się wprawić w trans?
– Amfa… speed… klej…
– Jaki klej?
– Dissoplast…
– Klej do łatek na opony? – Ogolony przytaknął, choć nic nie rozumiał. – Gdzie to trzymasz?
– W koszu na śmieci, koło lodówki… – wskazał przekrwionymi oczyma.
– Rusz się tylko, a cię zabiję.
Karim szedł tyłem, omiatając pomieszczenie wzrokiem, celując pistoletem w rannego skina i w nieruchome sylwetki pozostałych, którzy stali do niego plecami. Lewą ręką przewrócił kosz. Na podłogę wysypały się pigułki i tubki z klejem. Zebrał tubki, otworzył je i ruszył na ukos przez salę. Rysował lepkie serpentyny na podłodze, tuż za opartymi o ścianę skinami. Przechodząc obok, rozdawał im kopniaki w pięty, w łydki, w nerki i odrzucał na bezpieczną odległość ich noże oraz inne tego rodzaju utensylia.
– Odwróćcie się. Teraz będziecie robić pompki za moje zdrowie, kolesie. I wy, dziwki, też. Celujcie w smugi kleju.
Wszyscy na komendę padli w dissoplast, który wytrysnął spomiędzy ich palców. Za trzecim razem dłonie przykleiły im się na amen. Skini leżeli brzuchami na podłodze, wykręcając ręce w nadgarstkach, żeby oderwać je od kleju.
Karim wrócił do pierwszej ofiary. Usiadł w pozycji kwiatu lotosu i odetchnął głęboko, żeby dojść do siebie.
– Gdzie byliście wczoraj? – zapytał spokojnie.
– To… to nie my.
Karim nadstawił ucha. Zadał to pytanie tylko dla formalności. Był pewien, że te śmiecie nie miały nic wspólnego z profanacją na cmentarzu. Tymczasem ten skin już coś wiedział. Nachylił się nad nim:
– O czym ty mówisz?
Skin oparł się na