Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 15
– Przychodzę od Marcela.
– Od kogo?
Ten łajdak najwyraźniej niczego nie pojmował. Nawet nie przypominał sobie człowieka, którego zamęczył torturami. W pamięci tego narkomana Marcel jakby nigdy nie istniał.
– Błagaj go o przebaczenie.
– Co… takiego?
Po oświetlonej słońcem twarzy Donata spływał kroplami pot. Karim wycelował w niego pistolet.
– Błagaj Marcela o przebaczenie! – krzyknął. Donato zrozumiał, że za chwilę umrze.
– Przebacz mi, Marcel, przebacz! Kurwa mać! Błagam cię o przebaczenie, Marcel! Ja…
Karim dwa razy wystrzelił mu w twarz.
Wydobył kule spomiędzy popalonego włosia materaca, schował dymiące jeszcze łuski do kieszeni i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Przypuszczając, że tamci dwaj wrócą z posiłkami, odczekał kilka minut w holu. Zobaczył Kaldera i Masura w towarzystwie trzech mięczaków. Weszli do budynku przez wahadłowe drzwi. Zanim zdążyli zareagować, Karim pojawił się przed nimi i przyparł Kaldera do skrzynek na listy. Wyciągnął pistolet i wrzasnął:
– Powiesz jedno słowo i jesteś martwy. Będziesz mnie szukał, jesteś martwy. Zabijesz mnie, spotka cię to samo. Jestem policjantem, skurwielu! Policjantem, rozumiesz?
Pchnął go na podłogę i wyszedł na ulicę zalaną blaskiem słońca, depcząc butami odłamki szkła.
Takim sposobem Karim rozstał się z Nanterre, miastem, które nauczyło go wszystkiego.
Po kilku tygodniach młody Arab zadzwonił na komisariat policji na placu de la Boule z pytaniem, jak idzie śledztwo. Opowiedziano mu to, co sam wiedział. Donato został zastrzelony dwiema kulami z parabellum kaliber 9 milimetrów, nie odnaleziono jednak ani kul, ani łusek. Jego dwaj wspólnicy zniknęli. Sprawa została umorzona. Tym lepiej dla policji. Tym lepiej dla Karima.
Karim złożył podanie o przyjęcie do BRI – brygady dochodzeniowo-interwencyjnej w komendzie policji na Quai des Orfèvres. Specjalizowała się w śledzeniu przestępców, łapaniu ich na gorącym uczynku poprzez urządzanie tak zwanych nalotów. Ponieważ jednak z tak dobrym wynikiem ukończył szkolenie, zaproponowano mu pracę w Szóstym Wydziale – w brygadzie antyterrorystycznej. Miałby za zadanie przeniknąć w środowisko integrystów islamskich w zapalnym rejonie przedmieścia. Policjantów pochodzenia arabskiego było niewielu i bardzo mógł się do tego przydać. Odmówił. Nie miał zamiaru grać roli konfidenta, nawet jeśli w grę wchodziliby fanatyczni mordercy. Karim chciał przemierzać królestwo nocy, robić obławy na zabójców, walczyć z nimi na ich własnym terenie, przebywać w świecie, do którego należał. Nie zrozumiano powodów jego odmowy. Kilka miesięcy później Karim Abdouf, który jako prymus opuścił szkołę inspektorów w Cannes-Écluse, nierozpoznany zabójca narkomana psychopaty, został wysłany do miejscowości Sarzac w departamencie Lot.
Lot. Region, gdzie nie zatrzymywały się pociągi, gdzie zza zakrętu drogi jak zjawy wyłaniały się miasteczka z domami z kamienia. Kraina jaskiń: wąwozy, przepaście, malowidła ścienne… i nawet ani jednego turysty. Zesłanie go w to miejsce Karim potraktował jak zniewagę. Był Arabem, człowiekiem z ulicy, nic nie mogło mu być bardziej obce niż to przeklęte prowincjonalne miasteczko.
I tak zaczęła się żałosna codzienność. Dni płynęły na śmiertelnie nudnych czynnościach. Potwierdzić wypadek drogowy, zatrzymać złodziejaszka w centrum handlowym, przyłapać gapowicza w jakimś obiekcie turystycznym…
Młody Arab zaczął więc żyć marzeniami. Zaopatrzył się w biografie sławnych policjantów. Kiedy tylko mógł, jeździł do bibliotek w Figeac lub Cahors, gdzie wyszukiwał w gazetach artykuły opisujące śledztwa i wszelkie wydarzenia przypominające mu o prawdziwym zawodzie policjanta. Wyszperał także stare powieści, wspomnienia o gangsterach. Zaprenumerował fachowe pisma policyjne, magazyny specjalizujące się w rodzajach broni, balistyce, nowych technologiach. Karim pogrążał się stopniowo w tym nierealnym świecie.
Mieszkał sam, spał sam, pracował sam. W komisariacie, z pewnością jednym z najmniejszych we Francji, bano się go i jednocześnie pogardzano nim. Koledzy nadali mu przydomek „Kleopatra” z powodu noszonych warkoczyków. Sądzono, że jest integrystą, bo nie pił alkoholu, a w czasie patroli nocnych odmawiał wizyty u Sylvie.
Zamknięty w swojej samotności, Karim liczył dni, godziny, sekundy. Potrafił spędzić całe tygodnie, nie otwierając do nikogo ust. Co pewien czas robił wypady do lasu, gdzie niestrudzenie powtarzał gesty i ciosy karate, a potem wystrzeliwał kilka magazynków w stuletnie drzewa.
W ten poniedziałkowy poranek musiał przerwać swój stan milczenia.
Rozległ się dzwonek przy drzwiach. Karim mimochodem spojrzał na zegarek. Była godzina 7.45. Poszedł otworzyć.
Na progu stał Sélier, policjant z nocnej służby. Z jego poszarzałej twarzy wyzierały niepokój i niewyspanie. Karim nie zaproponował mu herbaty ani nie poprosił, by usiadł.
– Co się stało? – zapytał.
Policjant otworzył usta, ale nic nie powiedział. Pot spływał mu spod kasku na twarz.
– W szko… w szkole podstawowej… – wydusił wreszcie.
– Gdzie?
– W szkole imienia Jeana Jaurèsa. Było włamanie… w nocy.
Karim uśmiechnął się. Tydzień zaczynał się z rozmachem.
Złodziejaszki z sąsiedniego miasteczka zrobiły burdel w szkole, poprzewracały wszystko dla samej przyjemności psucia innym krwi.
– Duża rozróba? – zapytał, ubierając się.
Ubrany w przepisowy mundur Sélier skrzywił się, widząc, co Karim wkłada na siebie. Bawełnianą koszulkę, dżinsy, bluzę do joggingu z kapturem, na to skórzaną brązową marynarkę, model z lat pięćdziesiątych.
– Właśnie że nie – wyjąkał. – To robota zawodowców…
– Robota zawodowców? Co chcesz przez to powiedzieć?
– To nie są jakieś młodziaki, które wyczyniają głupoty… Weszli do szkoły za pomocą wytrycha. Nie starali się być ostrożni. Dyrektorka szkoły zauważyła ślady włamania, ale…
– Co ukradli?
Sélier westchnął i palcem wskazującym odciągnął kołnierzyk.
– Najdziwniejsze jest to, że nic nie ukradli.
– Naprawdę?
– Naprawdę. Po prostu weszli do jednej sali i potem… wygląda na to, że sobie poszli…
Karim przez