Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 14
I wtedy przyszło nań olśnienie: zostanie gliniarzem. Będzie obracać się w tym samym ciemnym światku, ale pod osłoną prawa, które lekceważył, chroniony przez państwo, którym gardził z całej duszy. Już w najmłodszych latach Karim wiedział, że nie ma ani ojczyzny, ani rodziny. Musi kierować się tylko własnymi prawami, a jego krajem jest własna przestrzeń życiowa.
Po odbyciu służby wojskowej zapisał się do wyższej szkoły inspektorów policji w Cannes-Écluse, w pobliżu Montereau, i zamieszkał w internacie. Po raz pierwszy w życiu opuścił Nanterre. Natychmiast uzyskał doskonałe rezultaty. Był nieprzeciętnie zdolny, a poza tym z własnej praktyki znał metody działania przestępców, prawa rządzące gangami, ich rewiry. Również jako strzelec nie miał równego sobie. Doszedł do perfekcji w sztuce karate, która była kwintesencją walki wręcz, uprawianej przez silnych mężczyzn, spragnionych niebezpieczeństwa i ryzyka. Koledzy w szkole policyjnej instynktownie go nienawidzili. Był Arabem. Chodził z wysoko podniesioną głową. Potrafił zachowywać się bardziej kulturalnie niż większość jego kolegów pochodzących z biednych rodzin, bez konkretnych planów na przyszłość, którzy zapisali się do policji, żeby uciec przed bezrobociem.
Rok później Karim ukończył edukację, odbywszy staż w wielu komisariatach paryskich. Wciąż takie same miejsca, ta sama nędza, lecz tym razem w Paryżu. Młody stażysta wynajął małe mieszkanko w dzielnicy Abbesses. Zrozumiał, z nieco mieszanymi uczuciami, że jest uratowany.
Nie zerwał jednak do końca ze swoją przeszłością. Przyjeżdżał regularnie do Nanterre i zbierał nowiny. Viktora znaleziono na dachu ośmiopiętrowego bloku, skulonego, ze strzykawką wbitą w mosznę. Przedawkował. Hasan, kabylski muzyk, potężny blondyn, dał sobie odstrzelić głowę z broni myśliwskiej. „Bracia włamywacze” przebywali w więzieniu w Fleury-Mérogis. Marcel natomiast całkowicie uzależnił się od heroiny.
Karim widział, jak jego przyjaciele staczają się, zmierzając ku nieuchronnej katastrofie. AIDS przyspieszał jeszcze ten proces destrukcji. Szpitale, niegdyś pełne wyniszczonych pracą robotników, obłożnie chorych starców, teraz zapełniały się nieszczęsnymi dzieciakami z czarnymi dziąsłami, z pokrytą cętkami skórą, z przeżartymi wnętrznościami. Większość jego dawnych kumpli tak właśnie umierała. Zgubny nałóg pochłaniał coraz więcej ofiar, a wywołane przezeń zapalenie wątroby typu C dziesiątkowało szeregi jego generacji.
Jego miasto umierało.
W czerwcu 1992 roku Karim otrzymał dyplom inspektora wraz z gratulacjami członków jury, godnych politowania mieszczuchów. Trzeba to było jednak uczcić. Kupił butelkę szampana i udał się do Fontenelles, gdzie mieszkał Marcel. Do dziś pamiętał każdy najdrobniejszy szczegół tego popołudnia. Zadzwonił do drzwi przyjaciela. Nikt się nie odezwał. Wypytał dzieciaki na dole, przeszukał wszystkie zakamarki budynku, piwnice, miejsca skupu makulatury… Nikt nic nie wiedział. Biegał tak aż do wieczora. Na próżno. O dziesiątej wieczorem udał się do szpitala Maison de Nanterre, na oddział seroterapii – Marcel od dwóch lat był zakażony wirusem HIV. Zobaczył wynędzniałe twarze chorych, ogłupiałych od wąchania eteru, wypytywał lekarzy. Widział śmierć w akcji, przerażające postępy choroby.
Nie znalazł jednak Marcela.
Pięć dni potem dowiedział się, że znaleziono jego ciało w jakiejś piwnicy, z poparzonymi rękami, z pociętą twarzą, z powyrywanymi paznokciami. Marcel był potwornie torturowany, żeby w końcu umrzeć od strzału w szyję. Wiadomość ta nie zaskoczyła Karima. Jego przyjaciel nadużywał narkotyków i podkradał prochy z działek, które sprzedawał. Handlując nimi, ścigał się ze śmiercią. Właśnie tego samego dnia Karim otrzymał lśniącą, trójkolorową legitymację inspektora. W tym zbiegu okoliczności ujrzał znak. Zabójcy Marcela nie mogli przewidzieć, że miał on kumpla policjanta. Nie mogli też przewidzieć, że ten gliniarz nie zawaha się przed ich zabiciem w imię minionej przeszłości i z głębokim przekonaniem, że życie nie może być tak podłe.
Karim zaczął śledztwo na własną rękę.
Po kilku dniach znał już nazwiska morderców. Widziano ich z Marcelem na krótko przed morderstwem. Thierry Kalder, Éric Masuro, Antonio Donato. Karim poczuł rozczarowanie: chodziło o trzech drobnych opryszków, uzależnionych od narkotyków, którzy zapewne chcieli wydobyć od Marcela, gdzie przechowywał swój zapas kokainy. Po dokładniejszym zbadaniu sprawy stwierdził, że ani Kalder, ani Masuro nie mogli torturować Marcela. Byli na to za słabi. Całą winę ponosił Donato. Miał na koncie napady i gwałty na nieletnich oraz stręczycielstwo. Przesiąkł kokainą do szpiku kości.
Karim uznał, że jedna ofiara zaspokoi jego pragnienie zemsty.
Musiał działać szybko. Policjanci z Nanterre także poszukiwali tych skurwysynów. Karim zapuścił się w miasto. Pochodził z Nanterre, znał je, mówił językiem tutejszych dzieciaków. Już następnego dnia zlokalizował trzech narkomanów. Mieszkali w zniszczonym budynku, obok wiaduktów Nanterre-Universite. Dom wyglądał tak, jakby lada moment miał się rozpaść od wibracji wywoływanych łomotem samochodów, przejeżdżających w odległości kilku metrów od okien.
Karim udał się do tej rudery, nie zważając na hałas dochodzący z autostrady ani na palące żarem czerwcowe słońce. Bawiące się w kurzu dzieci odprowadziły wzrokiem potężnego faceta o wyglądzie włóczęgi, który wchodził do rozwalonego budynku.
Karim wszedł do holu z pootwieranymi skrzynkami na listy i wbiegł na schody. Mimo huku samochodów usłyszał dudnienie charakterystyczne dla muzyki rap. Uśmiechnął się do siebie, rozpoznając melodię A Tribe Called Quest z albumu, który znał od kilku miesięcy. Otworzył drzwi jednym kopnięciem i krzyknął: „Policja!”. Czuł, jak podskoczył mu poziom adrenaliny. Po raz pierwszy był w akcji jako policjant i nie bał się.
Trzy typy osłupiały ze zdumienia. W mieszkaniu walał się gruz, ścianki działowe były zburzone, ze wszystkich stron wystawały rury kanalizacyjne, na poprutym materacu królował telewizor. Najnowszy model Sony, z pewnością ukradziony poprzedniej nocy. Na ekranie wiły się blade postacie filmu porno. W kącie wibrował głośnik basowy, wzniecając gipsowy pył.
Karim wpadł do środka z uczuciem, że jego ciało wykonuje ruchy niezależnie od jego woli. Kątem oka zauważył radia samochodowe zwalone na kupę pod ścianą. Na przewróconym kartonowym pudle leżały rozdarte torebki z prochami. Dzięki antropometrycznemu zdjęciu, które miał w kieszeni, rozpoznał natychmiast Donata – blada, koścista twarz z jasnymi oczami, pocięta bliznami. Potem dwóch pozostałych, skulonych, usiłujących wyrwać się ze stanu halucynacji.
– Kalder, Masuro, zjeżdżajcie!
Zadrżeli, słysząc swoje nazwiska. Zawahali się, spojrzeli po sobie rozszerzonymi źrenicami, a potem wymknęli się za drzwi. Został Donato, który trząsł się jak suchy liść. Nagle sięgnął po broń. Gdy tylko wyciągnął rękę, Karim zmiażdżył mu ją i kopnął w twarz – nosił buty z podkutymi czubkami. Donato krzyknął chrapliwie, przyciśnięty mocno do materaca. W pokoju wciąż dudnił głuchy rytm A Tribe Called Quest.
Karim wyciągnął z kabury pistolet automatyczny i ujął kolbę przez plastikową torebkę, z niepalnego