Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 13
Karim westchnął, rzucił książkę w kąt pokoju i poszedł do kuchni, żeby zrobić sobie mocną herbatę. Potem wrócił do salonu, który był zarazem jego jadalnią i sypialnią. Zapatrzył się w panujące za oknem ciemności. Z czołem opartym o szybę rozważał w myśli swoje szanse na prowadzenie badań genetycznych w tej zakazanej dziurze, dokąd go karnie przeniesiono. Te szanse były zerowe.
Młody Arab przyglądał się latarniom ulicznym, których światło przebijało się jeszcze przez mrok nocy. W ustach poczuł smak goryczy. Gdy prowadził działalność przestępczą, zawsze udawało mu się uniknąć więzienia. I oto teraz, w wieku dwudziestu dziewięciu lat, kiedy został gliną, znalazł się w najbardziej parszywym więzieniu, jakie można sobie wyobrazić – w małej prowincjonalnej mieścinie, przytłaczającej nudą, położonej w kamienistej okolicy. Więzienie bez murów i krat. Więzienie psychiczne, które go stopniowo zżerało.
Karim oddał się marzeniom. Widział już, jak wsadza do pudła seryjnych zabójców dzięki analizie DNA i specjalistycznym programom niczym na amerykańskich filmach. Wyobraził sobie, że stoi na czele ekipy badającej mapę genetyczną przestępców. Opierając się na badaniach i statystyce, specjaliści wyodrębnili coś w rodzaju przerwy lub uskoku na jakimś odcinku łańcucha chromosomów i uznali to pęknięcie za kluczowe w skłonnościach przestępczych. Poprzednio mówiono już o podwójnym chromosomie Y, który miałby być charakterystyczny dla zabójców, lecz później ten ślad okazał się fałszywy. Według Karima istniał jednak jakiś inny „błąd ortograficzny” w zbiorze liter kodu genetycznego, o którym marzył, że go odkryje. Nagle mimo woli zadrżał.
Jeśli rzeczywiście taki „błąd” istniał, to również on sam nie jest od niego wolny.
Dla Karima słowo „sierota” nie miało nigdy żadnego znaczenia. Można żałować czegoś, co się znało, a on nigdy nie zaznał, nawet w najmniejszym stopniu, życia rodzinnego. Jego najdawniejsze wspomnienia wiązały się z ciasnym kątem pokoju z podłogą pokrytą linoleum, z biało-czarnym telewizorem. Wychował się na ulicy Maurice’a Thoreza, w Nanterre, w samym sercu brzydkiej, bezbarwnej dzielnicy. Małe szeregowe domki, puste tereny przekształcające się w miasto. Pamiętał, jak bawił się w czasach dzieciństwa w chowanego na placach budowy, które wkraczały stopniowo na pola porośnięte perzem.
Karim był dzieckiem porzuconym albo znalezionym. Wszystko zależało od punktu widzenia. W każdym razie nigdy nie poznał swoich rodziców ani niczego nie dowiedział się o swoim pochodzeniu. Nie mówił zbyt dobrze po arabsku, miał mgliste pojęcie o islamie. W wieku kilkunastu lat szybko uwolnił się od swoich opiekunów, których dobra wola i uczciwość przyprawiały go o mdłości. Jego domem stało się miasto.
Poznał wtedy Nanterre, terytorium bez granic, pocięte szerokimi alejami, z ogromnymi osiedlami, fabrykami, budynkami administracji miejskiej, ze spieszącymi w różne strony przechodniami, podenerwowanymi, wymiętymi, w starych łachach, którzy niczego nowego nie spodziewali się od jutra i nigdy nie śpiewali. Tutejsza atmosfera szokowała jednak tylko bogaczy. Karim nie dostrzegał ubóstwa szpecącego całe miasto, od najmniejszego kamienia po pobrużdżone zmarszczkami twarze jego mieszkańców.
Przeciwnie, zachował wzruszające wspomnienia z okresu dojrzewania. Był to czas punków – No Future. Trzynaście lat. Pierwsze przyjaźnie. Pierwsze kobiety. Paradoksalnie, Karim, w samotności i udręce dorastania, nauczył się kochać ludzi. Po sierocym dzieciństwie trudne lata młodzieńcze stały się dla niego jakby drugą szansą nawiązania kontaktu z ludźmi, wreszcie mógł podzielić się myślami z innymi, otworzyć serce przed całym światem. Do dziś doskonale pamiętał tamtą epokę. Długie godziny spędzane w piwiarniach, mocowanie się na rękę obok automatów do gry, przy wtórze rechotu kumpli. Niekończące się marzenia i suchość w gardle, gdy myślał o jakiejś dziewczynie, którą zobaczył na schodach liceum.
Choć przedmieście ukrywało swoje prawdziwe oblicze, Abdouf zawsze wiedział, że życie w Nanterre było smutne i bez nadziei na zmianę. Teraz odkrył, że w mieście panowała bezwzględna przemoc.
Pewnego piątkowego wieczoru grupa bandziorów wtargnęła do kafejki na pływalni, gdzie odbywały się właśnie wieczorne zawody. Bez słowa, kopniakami i pałkami zmasakrowali twarz właścicielowi. Stara historia – odmowa wstępu, niezapłacone piwo. Stłumione krzyki nieszczęśnika leżącego pod kontuarem odbijały się echem w nerwach Karima. Tego samego wieczoru oświecono go. Poznał nazwiska, miejsca, usłyszał różne plotki. Był to inny świat, którego istnienia wcześniej nie podejrzewał. Świat gwałtu, zakazanych miejsc. Innym razem, na chwilę przed koncertem, na ulicy l’Ancienne-Mairie, bójka przekształciła się w masakrę. Znowu sprawka jakichś gangów. Karim zobaczył wówczas twardych facetów z twarzami rozbitymi o asfalt, dziewczęta z zakrwawionymi włosami, szukające schronienia pod samochodami.
Młody Arab dorastał i nie poznawał już swojego miasta. Nowa fala narastała. Opowiadano z podziwem o Viktorze, Kameruńczyku, który szprycował się na dachach domów. O Marcelu, włóczędze z twarzą naznaczoną syfilisem, z niebieskim pieprzykiem wytatuowanym na czole w stylu hinduskim, wielokrotnie skazanym za czynną zniewagę policjantów. O Jamelu z Saidu, który zrobił skok na bank. Czasami Karim widywał te typy przy wejściu do szkoły. Zaskoczony był ich pełnym godności, pewnym siebie zachowaniem. Okazali się facetami z klasą, eleganckimi, z manierami.
Karim też chciał być taki. Najpierw kradł radia z samochodów, potem samochody, aż stał się całkiem niezależny finansowo. Spotykał się z narkomanem, czarnym, z „braćmi” włamywaczami, a zwłaszcza z Marcelem, brutalnym włóczęgą, narkotyzującym się od rana do wieczora, który jednocześnie zachował pewien dystans w stosunku do przedmieścia, co fascynowało Karima. Marcel, z krótkimi i utlenionymi włosami, nosił futrzaną kurteczkę i lubił słuchać Rapsodii węgierskich Liszta. Mieszkał nielegalnie w domach przeznaczonych do rozbiórki i czytywał Blaise’a Cendrarsa. Nazywał Nanterre „ośmiornicą” i miał na poczekaniu przeróżne zmyślone historyjki, mające usprawiedliwić to, że znalazł się w rynsztoku. Paradoksalnie, właśnie ci osobnicy ukazali Karimowi, że poza jego przedmieściem istnieje inne życie.
Młody Arab przysiągł sobie wtedy, że się stąd wyrwie.
Nie rezygnując ze złodziejskiego fachu, pilnie uczęszczał do liceum. Przerobił w jednym roku materiał dwóch klas, co wszystkich zdumiało. Zapisał się na kurs tajskiego boksu, żeby bronić się przed innymi i przed sobą samym, bo zdarzały mu się zdumiewające, niekontrolowane napady furii. Naokoło wszystko nurzało się w bagnie przestępczości i euforii narkotykowej. Karim skończył siedemnaście lat. Znowu był samotny. Otaczało go milczenie, gdy szedł korytarzem ośrodka społecznego, gdy pił kawę obok automatów do gry w piwiarni liceum. Nikt nie śmiał go zaczepiać. W tym czasie został wytypowany do udziału w regionalnych zawodach boksu tajskiego. Wszyscy wiedzieli, że Karim potrafi rozbić każdemu nos jednym kopnięciem, nawet nie zdejmując rąk z kontuaru. Opowiadano także po cichu i inne historie: o włamaniach, o podejrzanych transakcjach, o nieprawdopodobnych bójkach…
Większość tych plotek nie miała nic wspólnego z prawdą, ale zapewniały mu one względny spokój. Zdał egzamin maturalny z ogólną oceną dobrą. Kiedy dyrektor liceum składał mu gratulacje, Karim pomyślał, że chyba ten człowiek się go bał. Zapisał się na wydział prawa. Oczywiście w Nanterre. W tym czasie kradł dwa samochody w miesiącu. Ciągle używał innych dokumentów. Był z pewnością jedynym Arabem