Purpurowe rzeki. Жан-Кристоф Гранже
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Purpurowe rzeki - Жан-Кристоф Гранже страница 17
Karim obejrzał kamienne zatyczki tworzące zamknięcie. Był to szczególny system, stosowany w tego typu budowlach, znany jednak tylko specjalistom. Karim ponownie zaczął się zastanawiać, czy to ta sama grupa dokonała włamania w szkole i na cmentarzu. Jaki mógł być związek między tymi dwoma zdarzeniami?
Odpowiedzi na to pytanie dostarczyła mu na początek stela nagrobna. Napis na niej głosił: Jude Itero. 23 maja 1972–14 sierpnia 1982. Może ten chłopiec uczęszczał do szkoły imienia Jeana Jaurèsa? Karim przyjrzał się jeszcze raz tablicy – nie zawierała żadnego epitafium, żadnej modlitwy. Pozostała tylko mała, owalna, podniszczona srebrna ramka przymocowana do marmuru. Wewnątrz jednak nie było żadnego zdjęcia.
– Czy to imię dziewczynki?
Karim odwrócił się. Za nim stał Sélier z wystraszoną miną.
– Nie, to imię męskie – odpowiedział.
– Angielskie?
– Nie, żydowskie.
Sélier otarł czoło.
– Mój Boże, to profanacja jak w Carpentras. Czy znów sprawka skrajnej prawicy?
Karim podniósł się i otrzepał ręce.
– Nie przypuszczam. Bądź tak miły i poczekaj przed bramą razem z pozostałymi.
Sélier odszedł, pomrukując coś pod nosem, z kaskiem w ręku. Karim popatrzył za nim, po czym ponownie obejrzał niedomknięte drzwi.
Postanowił zejść do grobowca. Z zapaloną latarką, nisko pochylony, schodził po stopniach, a pod jego stopami chrzęścił piach. Miał uczucie, że zakłóca spokój zmarłym. W tych okolicznościach był zadowolony, że nie jest człowiekiem wierzącym. Wiązka światła żarówki halogenowej przecięła panujący tu mrok. Karim zrobił jeszcze kilka kroków i nagle stanął jak wryty. W promieniu latarki dostrzegł małą trumnę z jasnego drzewa, ustawioną na dwóch podpórkach.
Czując suchość w gardle, podszedł bliżej i obejrzał ją dokładnie. Miała ponad półtora metra długości. Jej rogi ozdobiono spiralami i fantazyjnymi arabeskami ze srebra. Wydawała się w dobrym stanie mimo upływu czasu. I chyba nikt jej nie otwierał. Karim włożył latarkę w usta, żeby móc dokładniej sprawdzić śruby. I w tym momencie usłyszał za sobą głos:
– Co pan tam wyrabia?
Aż podskoczył. Latarka wypadła mu z ust i potoczyła się pod trumnę. W całkowitych ciemnościach odwrócił się. Jakiś barczysty mężczyzna z ogoloną głową stał nad otworem grobowca. Karim, szukając po omacku latarki, powiedział:
– Jestem porucznikiem policji.
Mężczyzna na górze milczał chwilę, po czym odezwał się ze złością:
– Nie ma pan prawa tam wchodzić.
Porucznik, oświetlając sobie drogę, wszedł na schodki. Bez wątpienia był to strażnik cmentarny. Karim zdawał sobie sprawę z tego, że naruszył przepisy. Nawet w takim wypadku trzeba mieć zezwolenie podpisane przez rodzinę albo specjalny dokument uprawniający do wejścia do grobowca.
– Proszę się usunąć na bok. Wychodzę – powiedział. Strażnik cofnął się. Karim zachłysnął się światłem, które było jak eliksir życia. Pokazał swoją trójkolorową legitymację.
– Karim Abdouf, z komisariatu w Sarzac. Czy to pan odkrył tę profanację?
Mężczyzna milczał. Taksował go swymi bezbarwnymi, wodnistymi oczami.
– Nie ma pan prawa tam wchodzić.
Karim zgadzał się z nim w duchu. Dzięki świeżemu powietrzu poczuł się już lepiej.
– Dobrze, nie mówmy o tym. Wie pan, że policjanci zawsze mają rację.
Strażnik wydął wargi nad nastroszoną brodą. Cuchnął wódką i wilgotną gliną.
– No, co pan o tym wie? – ciągnął Karim. – O której godzinie pan to zauważył?
Stary westchnął.
– Przyszedłem o szóstej rano. Mamy dziś pogrzeb.
– Kiedy pan tu był ostatni raz?
– W piątek.
– Można więc było otworzyć grobowiec o każdej porze w ciągu weekendu?
– No tak. Tylko że ja uważam, że stało się to tej nocy.
– Dlaczego?
– Bo w niedzielę po południu padało, a w środku grobowca nie ma śladu wilgoci… No więc drzwi musiały być wtedy zamknięte.
– Pan gdzieś tu mieszka? – zapytał Karim.
– Nie, w pobliżu nie ma żadnego domu.
Porucznik rozejrzał się po małym cmentarzu, tchnącym spokojem i ciszą.
– Pojawiali się w okolicy jacyś włóczędzy?
– Nie.
– Proszę mi opowiedzieć o tym grobowcu.
Strażnik splunął na żwirowaną alejkę.
– Nie ma nic do opowiadania.
– Grobowiec przeznaczony tylko dla dziecka to chyba dziwne, nieprawdaż?
– Może i dziwne.
– Zna pan rodziców?
– Nie, nigdy ich nie widziałem.
– Nie było tu pana w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym drugim roku?
– Nie. No i mój poprzednik umarł – zachichotał. – My też kiedyś tam się znajdziemy…
– Grób wygląda na zadbany.
– Nie mówiłem, że nikt nie przychodził. Mówiłem, że nie znam ludzi. Mam doświadczenie. Wiem, jak szybko zużywają się kamienie. Nauczyłem się, jak długo trwa życie kwiatów, nawet tych plastikowych. Wiem, jak rosną jeżyny, chwasty i wszelkie paskudztwo. Mogę powiedzieć, że ktoś przychodzi tu często i dogląda tego grobu. Ale nigdy nikogo nie widziałem.
Karim zamyślił się. Uklęknął ponownie i przyjrzał się jeszcze raz małej ramce w kształcie kamei. Nie podnosząc oczu, powiedział do strażnika:
– Mam wrażenie, że rabusie ukradli portret chłopca.
– Co? No tak, to możliwe.
– Pamięta pan twarz tego chłopca?
– Nie.
Karim