Gdy nadeszło życie. Aneta Krasińska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Gdy nadeszło życie - Aneta Krasińska страница 7
Kilka słów, które usłyszała, sprawiły, że natychmiast poderwała się z krzesła i nie zwracając uwagi na pulsujący ból w skroniach, wrzuciła do torebki telefon, notatnik i etui z długopisami. Niemal krzycząc, poinformowała siedzącą pod oknem koleżankę, że musi biec do przedszkola, i już jej nie było. Trasę zwykle pokonywaną w piętnaście minut, tym razem przebiegła w sześć. W tym czasie myślami była przy swoich dzieciach, które bardzo jej potrzebowały. Ból głowy nie ustępował ani na moment. Przeciwnie, przeszedł w stałe ćmienie. Choć panował dojmujący chłód, ona czuła pot spływający wzdłuż kręgosłupa. Jeszcze chwila. Kilkanaście kroków i będzie na miejscu. Nagle gwar ulicy przestał jej przeszkadzać. Niczego nie słyszała. Czuła tylko strach.
Na chwilę przystanęła, zachłannie łapiąc powietrze. Każdy oddech sprawiał jej ból rozchodzący się po płucach. Pochyliła się, mając nadzieję, że w tej pozycji zdoła szybciej dojść do siebie. Błąd. Brak treningu właśnie teraz zamierzał się na niej zemścić. Tyle razy próbowała regularnie ćwiczyć, ale o ile była w stanie tego dopilnować, gdy Czarek wracał z rejsu, o tyle gdy wypływał, wszystkie postanowienia przestawały obowiązywać. Dzieci absorbowały matkę bez reszty. Rodzice i tak dużo jej pomagali, więc nie śmiała prosić o więcej czasu dla siebie. Rezygnowała z tego, na co i tak nie bardzo miała ochotę.
Wreszcie oddech nieco się uspokoił. Ruszyła szybkim krokiem, dając sobie chwilę wytchnienia. Wwiercający się w głowę odgłos jadącej na sygnale karetki pogotowia przypomniał jej, dlaczego powinna się pospieszyć. Znowu ruszyła biegiem.
Kiedy kilka chwil później dopadła do bramki, nie była w stanie powiedzieć swojego nazwiska do domofonu. Głośno sapiąc i nerwowo łapiąc oddech, czekała, aż ktoś wyjrzy z budynku. Nie pomyliła się. Woźna uchyliła drzwi, a kiedy ją poznała, nacisnęła przycisk zwalniający zasuwę przy furtce.
Marcelina niemal wystrzeliła, odzyskując resztkę sił. Pognała do środka.
– Kochanie, co się stało? – zapytała, nachylając się nad leżącym na dywanie synem.
– Nie mamy pojęcia, jak do tego doszło, bo obydwie opiekunki były w sali. Olaf wdrapał się na szafkę i niefortunnie z niej spadł – tłumaczył dyrektor przedszkola, pobladły i z rozbieganym wzrokiem, w którym widoczny był strach.
– Wezwaliście karetkę? – spytała Marcelina, patrząc na nienaturalnie wygiętą nogę syna.
– Tak. Poinformowano nas, że trzeba zaczekać, bo na trasie pod miastem zdarzył się wypadek i teraz nie mają wolnego ambulansu.
– Cholera jasna! Kiedy są potrzebni, to nigdy ich nie ma – odparła Marcelina, delikatnie gładząc dziecko po policzku. – Boli cię?
– Trochę – odparł maluch, a w jego oczach odmalowały się ból i szok, który przed chwilą przeżył. – Mamusiu, ja nie chciałem.
– Ciii, wiem, kochanie.
Jedną ręką głaskała syna, a drugą szukała w torebce telefonu. Wciąż miała problem z równym oddychaniem. Tych kilka zbędnych kilogramów właśnie dzisiaj dało o sobie znać. O bólu głowy nie wspominając. Może nie jest to zbyt trudne zadanie, gdy człowiek nie tkwi na skraju załamania nerwowego, ale w tym przypadku Marcelina potrzebowała dłuższej chwili, by wydobyć telefon. Później już wszystko potoczyło się błyskawicznie.
Srebrne sportowe auto na parkingu.
Mały chłopiec wtulony w ramiona matki.
Pisk opon.
Przejmująca cisza w samochodzie.
Izba przyjęć.
Podniesiony głos Magdy ponaglającej personel medyczny.
Prześwietlenie.
Diagnoza.
– Mamy do czynienia ze złamaniem kości piszczelowej z przemieszczeniem. Konieczne jest nastawienie chirurgiczne.
Marcelina nawet nie podniosła głowy, wciąż skoncentrowana na dziecku.
– Co to znaczy, panie doktorze? – spytała Magda, która wraz z nią weszła do gabinetu.
– Dziecko musi pozostać w szpitalu. Wykonamy zabieg w znieczuleniu.
Marcelina z całych sił powstrzymywała cisnące się do oczu łzy. Dałaby wszystko, by móc stąd jak najszybciej wyjść ze zdrowym synkiem. Nagle poczuła suchość w gardle. W tym całym zamęcie zapomniała, że przecież w przedszkolu wciąż pozostawała Amelka. Kobieta nie miała co liczyć na pomoc rodziców, bo właśnie wyjechali do sanatorium.
– Amelia – szepnęła, całując syna w czoło. – Muszę ją odebrać z przedszkola.
– Ja się tym zajmę – zaoferowała się Magda, po czym bez słowa pożegnania wyszła z gabinetu.
Marcelina powoli wypuściła powietrze, starając się skoncentrować na diagnozie. Pozostawało czekać na zabieg.
Tymczasem Magda zadzwoniła przy furtce przedszkola i grzecznie powiedziała, w jakiej sprawie przyjechała. Woźna sprawdziła listę osób upoważnionych do odbioru rodzeństwa Pawłowskich, ale nazwisko Rybińskiej na niej nie figurowało. Kobieta uprzejmie, acz jednoznacznie odmówiła wydania dziecka. Magda z uporem maniaka naciskała na dzwonek raz, drugi i kolejny, ale nikt więcej się nie odezwał. Wreszcie zaczęła krzyczeć i z całej siły kopać w furtkę, wzbudzając niemałe zainteresowanie przechodniów. W końcu oparła się plecami o bramkę i czekała. W środku było dziecko jej przyjaciółki, której obiecała pomoc. Nie może się poddać. To nie w jej stylu. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę.
Dochodziła szesnasta. Kobieta upatrywała nadziei w tym, że za chwilę rodzice zaczną odbierać swoje dzieci. Odsunęła się od furtki. Wyjęła telefon. Co rusz przytykała go do ucha, jakby właśnie z kimś rozmawiała. Nie musiała długo czekać na umęczonego pracą ojca, który w zamyśleniu podszedł do bramki, nacisnął przycisk i się przedstawił. Wszedł na teren przedszkola, nie bacząc na to, że Magda energicznym krokiem ruszyła w ślad za nim. Sunęła za mężczyzną i dopiero kiedy dotarła do drzwi wejściowych, natrafiła na uważny wzrok woźnej. Nie zamierzała wchodzić z tą kobietą w zbędne dyskusje, dlatego przyspieszyła kroku i wpadła do środka niczym burza.
– Chwileczkę! Niech zaczeka!
Magda nie zwolniła kroku.
– Niech zaczeka, mówię! – powtórzyła woźna, depcząc jej po piętach.
Szybka ocena sytuacji nie pozostawiała Magdzie najmniejszych wątpliwości. Żandarm nie odpuści. Musiała stanąć z nią twarzą w twarz.
– Po kogo? – spytała starsza kobieta o wyrazistych rysach, które dodatkowo eksponowały związane wysoko włosy, gdzieniegdzie wyślizgujące się spod czerwonej gumki.