Trylogia księżycowa. Jerzy Żuławski
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Trylogia księżycowa - Jerzy Żuławski страница 46
Nie czekałem zbyt długo. W rok niespełna powiła Marta bliźniaczki: dwie córeczki. Przyszły na świat w nocy. Gdy usłyszałem z drugiej izby, gdzie siedziałem z Tomem, ich pierwszy, słaby płacz, zerwałem się podrzucony szaloną radością, ale w tejże chwili ścisnął mnie za serce taki straszliwy, nieukojony ból, że zacząłem gryźć palce, aby stłumić przemocą wydzierające się łkania, a łzy polały mi się z oczu.
Tom patrzył na mnie ze zdziwieniem, nadsłuchując równocześnie głosów dochodzących z drugiej izby.
– Wuju – rzekł wreszcie (tak mnie zawsze nazywał) – wuju, co to tam tak płacze, czy mama?
– Nie, dziecko, to nie mama płacze, to… takie małe dzieciątko jak ty, jeszcze mniejsze.
Tom zrobił poważną minę i zaczął się namyślać.
– A skąd to dziecko? a po co to dziecko? – pytał znów.
Nie wiedziałem, co mu odpowiedzieć. On tymczasem przypatrywał mi się bacznie.
– Wuju, a o co wuj płacze? – zapytał nagle.
Istotnie, o co ja płakałem?
– Bom głupi! – rzekłem opryskliwie, odpowiadając raczej własnym myślom niż jemu.
Dzieciak pokiwał głową z niesłychaną powagą.
– A nieprawda! ja wiem, że wuj nie głupi. Mama tak nie mówiła. Mama powiedziała, że wuj jest dobry, bardzo dobry, tylko… tylko…
– Tylko co? jak ci mama powiedziała?
– Zapomniałem…
W tej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanął Piotr. Był blady i widocznie wzruszony. Uśmiechnął się do mnie gorzko, ale szczerze – po raz pierwszy od roku – i rzekł:
– Dwie córki…
A zaraz dodał:
– Janie, proszę cię, Marta chciała, żebyś jej przyprowadził Toma.
Wszedłem do izby, gdzie leżała chora. Zobaczywszy syna, wyciągnęła do niego ręce od razu.
– Tom! pójdźże i patrz! masz dwie siostrzyczki, dwie naraz! To dla ciebie! Ty mi przebaczysz, Tom, prawda? przebaczysz… Ale to dla ciebie, tylko dla ciebie, mój najmilszy, jedyny, ukochany synku! – mówiła urywanym głosem, przyciskając dziecko do piersi.
Tom się zadumał.
– Mamo, a co ja będę robił z tymi siostrzyczkami?
– Co ci się spodoba, mój maleńki, będziesz je bił, kochał, drapał, pieścił, wszystko, co ci się spodoba! A one będą cię słuchały i pracowały za ciebie, gdy dorosną, wiesz?
– Marta! co ty mówisz! – krzyknął Piotr – Marta! to są moje dzieci!
Popatrzyła na niego chłodno:
– Wiem o tym, Piotrze; to są twoje dzieci…
Piotr zrobił ruch, jakby się na nią chciał rzucić, ale przemógł się i przystępując do łóżka, rzekł, jak umiał najłagodniej.
– To są nasze dzieci, Marta. Czy nie masz już dla mnie żadnego słowa? nic?…
– Owszem. Dziękuję ci.
Po czym zaczęła znowu głaskać i całować namiętnie jasną główkę syna:
– Mój Tom, mój najmilejszy, ukochany, złoty synek…
Piotr wybiegł z izby jak oszalały, a mnie robiło się duszno. Było coś potwornego w tej wyłącznej miłości matki.
Narodziny tych dwóch dziewczątek, Lili i Róży, niewiele zmieniły nasze życie – wbrew oczekiwaniom. Stosunek Piotra i Marty wciąż był jednakowy. Współczułem od dawna z Martą, ale teraz zacząłem czuć głęboką litość nad losem tego człowieka. Osowiał, zasępił się, w każdym słowie, w każdym ruchu jego znać było ogromne, śmiertelne znużenie i przygnębienie. Młodszy o kilka lat ode mnie, pochylił się i osiwiał; zapadłe oczy płonęły mu jakimś niezdrowym blaskiem. Nigdy nie byłbym przypuszczał, że rok życia zdoła tak złamać ten niespożyty organizm, który przetrwał zwycięsko, najlepiej z nas wszystkich, niesłychane trudy podróży przez pustynię. Ostatecznie powodem tego była Marta, ale nie mogłem jej winić… Kochała tego pierwszego, który umarł; poza nim i jego synem nie było już miejsca w jej sercu – to było całe nieszczęście.
Zdaje mi się nawet, że córek nie kochała. Dbała o nie wprawdzie troskliwie, ale widoczne było, że robiła to tylko z myślą o Tomie. Miały dla niej znaczenie cennych zabawek dla synka, których nie trzeba uszkodzić, rzadkich zwierzątek, wymagających baczności i pielęgnowania, bo strata mogłaby być niepowetowana. Nawet sposób, w jaki się wyrażała o córkach, świadczył o tym – mówiła o nich zawsze: „Tomowe dziewczynki”. Piotr patrzył na to bezradny i posępniał coraz więcej.
W każdym razie te dzieci sprawiały Marcie wiele kłopotu i w pierwszych zwłaszcza miesiącach zajmowały dużo czasu, tak się więc złożyło, że Tom był nieustannie pod moją opieką. Zyskałem towarzysza. Dzieciak był bardzo rozumny i nad wiek rozwinięty. Wypytywał się ciągle o rozmaite rzeczy i rozmawiał ze mną jak dorosły. Po pewnym czasie tak się przywiązałem do niego, że niepodobna mi już było obejść się bez jego towarzystwa. Przez kilka samotnych dni księżycowych przyzwyczaiłem się do nieustannej włóczęgi, teraz na wszystkie, nawet dalekie wycieczki brałem ze sobą Toma. Marta powierzała mi go chętnie, wiedząc, że jest przy mnie bezpieczny, bezpieczniejszy nawet niż w domu, gdyż ojczym nie mógł go znosić.
Zbudowałem wózek i nauczyłem sześć tęgich psów chodzić w zaprzęgu. Wobec lekkości naszej na Księżycu wystarczał ten zaprzęg najzupełniej, aby nas łatwo i szybko przewozić z miejsca na miejsce. Czasem robiliśmy dalsze wycieczki, trwające dwa i więcej dni księżycowych. Wtedy ze względu na nocne mrozy brałem wóz szczelnie zamykany, pędzony elektrycznym motorem i dający się opalać, który przerobiłem z naszego starego wozu, zmniejszywszy go jeszcze znacznie. Wewnątrz oprócz mnie i Toma mieściły się jeszcze dwa psy oraz znaczne zapasy żywności i paliwa.
W ten sposób podróżując, zwiedziliśmy z Tomem prawie całe północne wybrzeże środkowego morza księżycowego i dostaliśmy się na wschód i zachód aż tak daleko, gdzie już rozrzedzające się ku krańcom pustyni powietrze zmusiło nas do odwrotu. Najdalej ku zachodowi wysuniętym punktem, gdzieśmy dotarli, było Mare Humboltianum, nizina położona pod tą mniej więcej szerokością księżycową, co Mare Frigoris, a widoczna czasem z Ziemi podczas sprzyjających libracji Księżyca, jak mała ciemna chmurka na samym prawym rąbku górnej części srebrzystej tarczy.
I myśmy już stąd zobaczyli Ziemię, wyłaniającą się spod horyzontu. Zatrzymałem się tu przez całą długą, dwutygodniową noc, aby się tylko napaść do syta widokiem tego, od