Kosmos. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Kosmos - Witold Gombrowicz страница 6
– Ta kresa, tam, w rogu, za wyspą, i ten jakby trójkąt... Obok przesmyku.
– Co?
– Nic.
– No to co?
– Tak...
Po dłuższej chwili zapytałem:
– Co ci przypomina?
– Ta smużka i kreska? – podjął chętnie, i wiedziałem, dlaczego chętnie, wiedziałem, że to go odrywa od Drozdowskiego. – To? Zaraz ci powiem. Grabie.
– Może i grabie.
Lena wmieszała się do rozmowy, a to dlatego, że bawiliśmy się w odgadywanie, gra towarzyska, rodzaj nietrudny, w sam raz dla jej nieśmiałości.
– Jakie tam grabie! Strzałka.
Fuks zaprotestował: – Jaka tam strzałka!
Parę minut wypełnionych czymś innym, Ludwik zapytał Leona „chce ojciec w szachy?”, ja miałem paznokieć pęknięty, który mi przeszkadzał, gazeta spadła, psy zaszczekały za oknem (dwa pieski małe, młode, zabawne, spuszczano je na noc, był też kot), Leon powiedział „jedna”, Fuks powiedział:
– Może i strzałka.
– Strzałka, albo i nie strzałka – zauważyłem, podniosłem gazetę, Ludwik wstał, przejechał omnibus po drodze, Kulka zapytała „telefonowałeś?”
II
Nie potrafię tego opowiedzieć... tej historii... ponieważ opowiadam ex post. Strzałka, na przykład... Ta strzałka, na przykład... Ta strzałka, wtedy, przy kolacji, nie była wcale ważniejsza od szachów Leona, gazety, lub herbaty, wszystko – równorzędne, wszystko – składające się na daną chwilę, rodzaj współbrzmienia, brzęczenie roju. Ale dzisiaj, ex post, wiem, że strzałka była najważniejsza, więc opowiadając wysuwam ją na czoło, z masy niezróżnicowanej faktów wydobywam konfigurację przyszłości. A jak opowiadać nie ex post? Czy więc nic nigdy nie może zostać naprawdę wyrażone, oddane w swoim stawaniu się anonimowym, nikt nigdy nie zdoła oddać bełkotu rodzącej się chwili, jak to jest, że, urodzeni z chaosu, nie możemy nigdy z nim się zetknąć, zaledwie spojrzymy, a już pod naszym spojrzeniem rodzi się porządek... i kształt... Wszystko jedno. Niech i tak będzie. Katasia budziła mnie co rano ze śniadaniem, oczami prosto ze snu wychwytywałem nad sobą jej niewłaściwość ustną, ten śliski umyk nałożony na jej wiejskie policzki o niebieskim, poczciwym wejrzeniu. Czy nie mogłaby o ćwierć sekundy wcześniej cofnąć się znad mojego łóżka? Czy nie przedłużała swego pochylenia nade mną o ułamek sekundy?... Może tak... może nie... niepewność... możliwość, która wwiercała mi się na wspomnienie moich z nią nocnych kombinacji. Z drugiej strony... a jeśli stała nade mną z czystej poczciwości? Mnie trudno było coś zobaczyć, przyglądanie się osobom natrafia na znaczne przeszkody, to nie jak z martwymi przedmiotami, tylko na przedmioty można naprawdę patrzyć. Lecz w każdym razie leżenie pod jej ustami wbijało się we mnie co ranek i pozostawało mi przez cały dzień utrzymując kombinację ustną, w której się zaplątałem tak uporczywie. Gorąco nie sprzyjało mojej i Fuksa robocie, byliśmy zmęczeni, on się nudził, kisł, stał się nędzarzem i był jak pies wyjący, choć nie wył, a tylko się nudził. Sufit. Któregoś popołudnia leżeliśmy na wznak na łóżkach, okna były przysłonięte, popołudnie brzęczało muchami – i usłyszałem jego głos.
– Majziewicz by mi co może dał u siebie, ale rzucić tego, co mam, nie mogę, zalicza mi się jako praktyka, straciłbym półtora roku, szkoda gadać, nie mogę... Popatrz no tam, na sufit...
– Co?
– Na suficie. Tam, koło pieca.
– Co?
– Co widzisz?
– Nic.
– Żebym ja mógł jemu plunąć w mordę. Ale nie mogę. I za co? On nie ze złej woli, ja jemu naprawdę gram na nerwach, wyłazi mu szczęka, jak mnie widzi... Przypatrz się lepiej temu na suficie. Nic nie widzisz?
– Co?
– Coś jak ta strzałka, cośmy ją w stołowym na suficie wypatrzyli. Nawet wyraźniejsza.
Nie odpowiedziałem, minuta, dwie, znowu się odezwał: – W tym cymes, że tego wczoraj nie było. Milczenie, gorąco, głowa ciąży na poduszce, osłabienie, ale odezwał się znowu jakby czepiając się własnych słów, które pływały w sosie popołudnia. – Tego wczoraj nie było, wczoraj z tego miejsca pająk się spuszczał i ja mu się przypatrywałem, byłbym zauważył – tego wczoraj nie było. Widzisz kresę główną, sam trzon, tego nie było, reszta, dziób, rozgałęzienie u podstawy to, zgadzam się, stare popryszczenia, ale trzon, sam trzon... tego nie było... Odetchnął, podniósł się nieco, oparł na łokciu, kurz wirował w pęku promieni z dziury w rolecie: – Tego trzona nie było. Usłyszałem, że się gramoli z łóżka i zobaczyłem go w majtkach, z zadartą głową, badającego sufit – zdziwiłem się – ta pracowitość! Wyłupiastość! Wyłupiastą twarz wlepiał w sufit i zawyrokował: – Fifty, fifty. Tak, lub nie. Diabli wiedzą. I wrócił na łóżko, ale stamtąd, wiedziałem, wciąż przypatrywał się, co mnie nudziło.
Po chwili usłyszałem, że znowu wstaje i idzie oglądać sufit, niechby przestał się czepiać... ale się czepiał.
– Ta rysa, co środkiem idzie, sam trzon, uważasz... Coś mi zalatuje, jakby świeżo zrobiona była szpikulcem. Troszkę się wybija. Wczoraj jej nie było... byłbym zauważył... I ona jest akurat w tym samym kierunku, co tamta, w stołowym.
Leżałem.
– Jeśli strzałka, to na coś wskazuje.
Odpowiedziałem: – A jeśli nie strzałka, to nie wskazuje.
Wczoraj, przy kolacji, rozpatrując z moją wstrętnawą ciekawością rękę Ludwika – znowu! – przerzuciłem się wzrokiem na rękę Leny, też na stole, i wtedy rączka bodaj drgnęła, czy stuliła się odrobineczkę, wcale nie byłem pewny, ale fifty, fifty... A co do Fuksa, to nie podobało mi się, może doprowadzało do pasji, że co robił, co mówił, wywodziło się z Drozdowskiego, z tej niechęci, tego nie znoszenia, nie tolerowania... tego nie... ba, gdybym sam nie miał tej sprawy z rodzicami w Warszawie, ale jedno z drugim, jedno żerowało na drugim. Znów mówił.
Stał w majtkach, na środku pokoju, i mówił. Zaproponował żebyśmy zbadali, czy strzałka na coś wskazuje – że, niby, co szkodzi sprawdzić, jak się przekonamy, że nie, to przynajmniej święty spokój, wiadomo, nie żadna strzałka przez kogoś umyślnie zrobiona, a tylko iluzja – nie ma innego sposobu na uzyskanie pewności, strzałka, czy nie strzałka. Słuchałem cicho, zastanawiałem się, jak mu odmówić, nalegał dość słabo, ale ja też byłem słaby i w ogóle słabość przenikała wszystko. Poradziłem, żeby sam sprawdził, jeśli mu na tym zależy – zaczął nalegać, że będę mu koniecznie potrzebny dla dokładnego ustalenia kierunku, bo trzeba wyjść, wyznaczyć kierunek w korytarzu, w ogrodzie – w końcu powiedział „co dwóch, to nie jeden”. I nagle zgodziłem się i nawet od razu