Kosmos. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kosmos - Witold Gombrowicz страница 7

Kosmos - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

rzucało się w oczy, należało więc przedłużyć jej kierunek poprzez ścianę, zbadać czy nie odnosi się do czegoś na korytarzu i potem z korytarza przenieść jak najściślej tę linię w ogród – to wymagało dosyć skomplikowanych zabiegów, którym rzeczywiście nie podołałby bez mego współudziału. Zeszedłem do ogrodu i wyciągnąłem z sionki grabie aby ich drążkiem wyznaczyć na trawniku linię, odpowiadającą tej, którą Fuks sygnalizował z okienka klatki schodowej drążkiem szczotki. Dochodziła już piąta – rozpalenie żwiru, wysychanie traw wokół drzewek młodych, nie dających cienia – to było na dole – a w górze białe skłębienia obłoków dużych, okrągławych, w niemiłosiernej niebieskości. Dom spoglądał dwoma rzędami okien, parteru i pierwszego piętra – szyby się szkliły...

      Czy któraś z szyb spoglądała na mnie ludzkim wzrokiem? Oddawali się jeszcze popołudniowej drzemce – wnosząc z ciszy – ale było też niewykluczone, że za szybą ktoś się nam przygląda – Leon? Kulka? Katasia? – i było do pomyślenia, że ten ktoś patrzący był tym kimś, kto zakradł się do naszego pokoju, najpewniej w godzinach porannych, i wyżłobił ową linię stwarzającą strzałkę – po co? Aby zakpić? Dla hecy? Aby coś dać do zrozumienia? Nie, to nie było dorzeczne! No tak, owszem, tylko że niedorzeczność, to taki kij, co ma dwa końce, i my z Fuksem od drugiego końca tej niedorzeczności ruszaliśmy się i działali zupełnie dorzecznie – i ja, oddany tak pracowitym zabiegom, musiałem jednak (jeśli nie chciałem sprzeniewierzyć się memu działaniu) liczyć się z możliwością spojrzenia, czyhającego spoza tych szyb męcząco błyszczących i oślepiających.

      Brałem więc to pod uwagę. I wzrok Fuksa, spoglądający na mnie z góry, był mi w tym pomocny. Poruszałem się ostrożnie, żeby nie wzbudzić podejrzeń, pograbiłem nieco trawnik, niby zmęczony upałem rzuciłem grabie i nogą nadałem im nieznacznie właściwy kierunek. A te ostrożności przysparzały mojej współpracy z Fuksem większej intensywności, niż leżało w moich zamierzeniach, poruszałem się tutaj prawie jak jego niewolnik. W końcu ustaliliśmy kierunek strzałki – linia ta prowadziła aż za budkę z narzędziami przy murze, tam gdzie kończył się teren, gruzem i cegłami częściowo zarzucony, będący przedłużeniem ogródka. Posuwaliśmy się w tamtą stronę powoli, zbaczając, niby to zajęci rozpatrywaniem kwiatów, ziół, rozmawiając, czasem gestykulując, i pilnie bacząc, czy coś nie nasunie się nam znaczącego. Od grządki do grządki, od patyczka do kamyczka, ze wzrokiem opuszczonym, pochłonięci ziemią, która ukazywała się nam popielata, żółtawa, ciemno rdzawa, nudna, zawiła, ospała, monotonna, pustynna ale i twarda. Twarz z potu otarłem. To wszystko było stratą czasu!

      Dotarliśmy w pobliże muru... ale tu zatrzymaliśmy się, bezradni... pokonanie tych dziesięciu brakujących kroków wydawało się trudne, zanadto rażące! Dotychczasowy nasz pochód przez ogródek pod spojrzeniem szyb był względnie łatwy – kilkadziesiąt metrów po równinie – ale i trudny jakąś utajoną trudnością, która czyniła zeń wspinaczkę prawie – a oto teraz trudność, wywołana wspinaczką coraz bardziej pionową i zawrotną, wzmogła się dotkliwie, było to jakbyśmy dochodzili do szczytu. Co za wysokość! Kucnął udając, że się przygląda robaczkowi, i tak, w kucki, niby za robakiem, dobił do muru; ja zboczyłem i pokręciłem się na boku aby połączyć się z nim okólną drogą. Byliśmy przy murze, na samym końcu, w kącie wytworzonym przez budkę.

      Gorąco. Trawy niektóre bardziej wybujałe, kołyszące się na powiewie, po ziemi kroczy żuk, pod murem ptasie łajno – gorąco, ale inne, i zapach inny, jakby szczyn, przyśniła mi się odległość, było to odległe, jakbyśmy miesiące całe wędrowali, miejsce o sto tysięcy mil, na krańcach – zaleciało ciepłą zgnilizną, nie opodal była kupa śmieci, deszcze pod murem wytworzyły ściek – badyle, łodygi, gruz – grudki, kamyczki, – żółcizny jakieś... Znów gorąco, odmienne, nieznane... tak, tak... dotarcie do tego kąta, żyjącego osobno, nawiązywało do tamtego gąszczu ciemno-chłodnego z tekturką i blaszką – z wróblem – mocą jak gdyby odległości tamto w tym się odezwało – i szukanie nasze tutaj jak gdyby ożyło.

      Ciężkie zadanie... bo, jeśli nawet coś tutaj mogło kryć się, wskazanego przez strzałkę tam, na suficie, w naszym pokoju, jakże to odnaleźć w gmatwaninie, pośród zielsk, drobin, śmieci, przewyższających ilością wszystko co się mogło dziać na ścianach, czy sufitach. Przytłaczająca obfitość powiązań, skojarzeń... Ileż zdań można utworzyć z dwudziestu czterech liter alfabetu? Ileż znaczeń można wyprowadzić z setek chwastów, grudek i innych drobiazgów? Z desek budki, z muru, też tryskał bezlik i nawał. Znudziło mi się. Wyprostowałem się i spojrzałem na dom i ogródek – te wielkie kształty syntetyczne, olbrzymie mastodonty świata rzeczy, przywracały ład – wypoczywałem. Wracać. Miałem to powiedzieć Fuksowi, ale twarz jego, wlepiona w jeden punkt, mnie zahamowała.

      Troszkę powyżej naszych głów mur rozharatany tworzył wnękę, składającą się jak gdyby z trzech jaskiń, coraz mniejszych – w jednej z nich coś wisiało. Patyk. Patyczek, ze dwa centymetry długości. Wisiał na nitce białej, niewiele dłuższej. Zahaczony o wyszczerbienie cegły.

      Nic więcej. Przeszukaliśmy jeszcze raz wszystko naokoło. Nic. Ja się odwróciłem i popatrzyłem na dom, lśniący szybami. Już owiewała świeżość, zwiastująca wieczór, oddech wyprowadzający liście i trawy z zastygnięcia w spiekocie. Drgnęły listki drzewek, stojących rzędem, podpartych palikami, pomalowanych wapnem.

      Wróciliśmy do pokoju.

      Rzucił się na łóżko. – Jak by nie było, strzałka do czegoś doprowadziła – wyrzekł ostrożnie, a ja z nie mniejszą ostrożnością odmruknąłem: – Niby do czego?

      A jednak trudno było udawać, że się nie wie: powieszony wróbel – powieszony patyk – to powieszenie patyka na murze powtarzające tamto powieszenie w gąszczu – rezultat dziwaczny, wskutek którego intensywność wróbla wzmogła się naraz (ujawniając jak bardzo tkwił on w nas mimo pozorów niepamiętania). Patyk i wróbel, wróbel wzmocniony patykiem! Trudno było nie myśleć, że ktoś tą strzałką doprowadził nas do patyka by nawiązać do wróbla... po co? na co? Żart? Kawał? Ktoś nam wypłatał psikusa, zadrwił, zabawił się... czułem się niepewnie, a on również, i to nas skłaniało do ostrożności.

      – Nie dałbym trzech groszy, czy ktoś się z nas nie nabija.

      – Kto?

      – Ktoś z nich... Z tych, co byli obecni jak opowiadałem o wróblu i jakeśmy rozpoznali strzałkę na suficie w stołowym. Ten ktoś wyżłobił strzałkę w naszym pokoju, która doprowadza do czego? Do patyka na nitce. Kawał. Nabieranie gości.

      To jednak nie trzymało się kupy. Komuż by się chciało uprawiać tak skomplikowane żarty? Po co? Któż mógł wiedzieć, że odkryjemy strzałkę i zainteresujemy się nią aż tak bardzo? Nie, to był czysty przypadek – ta pewna, niewielka zresztą, zbieżność między patykiem na nitce a wróblem na drucie. Zgoda, patyk na nitce, tego nie widuje się co dzień... ale przecie ten patyk mógł wisieć z tysiąca przyczyn, nie mających nic wspólnego z wróblem, wyolbrzymiliśmy jego znaczenie, ponieważ ukazał się nam u samego kresu naszych poszukiwań, jako ich rezultat – naprawdę nie był żadnym rezultatem, był tylko patykiem na nitce... Przypadek zatem? Owszem... ale jakaś skłonność do składności, coś jak gdyby mgliście zahaczającego, dawała się wyczuwać w szeregu tych zdarzeń – powieszony wróbel – powieszone kurczę – strzałka w stołowym – strzałka w naszym pokoju – patyk wiszący na nitce – przebijało się w nich jakieś parcie ku sensowi, jak w szaradach, gdy litery zaczynają zmierzać do ułożenia się w słowo. Jakie słowo? Tak, wydawało się jednak, że wszystko chciałoby sprawować się

Скачать книгу