Arabska żona. Tanya Valko
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Arabska żona - Tanya Valko страница 27
Chyba przesadzam z tymi obawami. To wszystko przez gadanie ludzi i media. Jak zawsze wszystko koloryzują, przeinaczają i fałszują. A takie głupki jak ja wierzą we wszystko, w każde ich słowo. Dość już tego stresu, czas zacząć cieszyć się z wakacji.
Lotnisko na Dżerbie jest maleńkie. Brud oblepia wszystko, a po kątach walają się pety i plastikowe kubki. Toaleta, do której muszę pójść z Marysią, jest po prostu straszna – dziura w obsikanych i ufajdanych kaflach. O spuszczaniu wody nikt nie słyszał, nawet sam konstruktor. Wybiegamy stamtąd, bojąc się, że za chwilę zemdlejemy od otaczającego nas smrodu. Z restauracji dobiega ogłuszająca orientalna muzyka, a seksowny głos z megafonu miauczy bardzo ważne informacje w nieznanym mi języku.
– Ahmed! Salama! – krzyczy wysoki, szpakowaty mężczyzna, stojący za barierkami dla oczekujących.
– To mój ojciec. Chodź. – Ahmed z Marysią na ręku ciągnie mnie za sobą.
– AAAAAAAAA, zoudża, zoudża!!! Dżamila dżiddan!!! Mija – mija – mówi coś, czego oczywiście nie jestem w stanie pojąć. Ale chyba w pozytywnym znaczeniu, bo Ahmed śmieje się od ucha do ucha.
– Sah! – wykrzykuje na koniec. Jak sah, to sah. Tyle rozumiem.
– W którą stronę teraz? – pytam zaniepokojona, nie wiedząc, gdzie się skierować.
– Na parking, kochanie. – Ahmed obejmuje mnie mocno, a oczy wszystkich zwracają się w naszą stronę. – Nic się nie bój. Jestem przy tobie.
Wsiadamy oczywiście do mercedesa. Nie jest wprawdzie srebrny, tylko czarny jak smoła i bardzo duży.
– To teraz do namiotu na pustyni? – żartuję, czując się bardzo niepewnie.
– Wedle życzenia, madam – odpowiada enigmatycznie Ahmed.
A jeśli tak będzie? Znów jestem pełna obaw. Ależ ze mnie tchórz.
Panowie zajęli przednie siedzenia i żywo rozmawiają. Gestykulują przy tym i krzyczą, jakby się kłócili. Ale chyba nie, bo twarze mają uśmiechnięte i co chwilę poklepują się, po czym się tylko da – rękach, ramionach, udach, głowie.
Samochód mknie z zawrotną szybkością, a my z Marysią obserwujemy zupełnie nieznany nam świat. Droga prowadzi przez pustkowia z rzadka urozmaicone pojedynczymi krzakami i małymi osadami umiejscowionymi wzdłuż trasy. Ludzie, którzy w nich żyją, są ubogo ubrani, kobiety mają długie kolorowe suknie, włosy zasłaniają wyblakłymi chustami i wyglądają jak na rycinach z zeszłego wieku. Mężczyźni noszą długie mysioszare lub beżowe sukienki, a na głowach coś na kształt turbanów. Jako środka transportu przeważnie używają wózka zaprzęgniętego w osiołka albo biednego zagłodzonego konika. Widząc to wszystko, nie mam nawet siły ani ochoty o nic pytać. Czasami na skuterze przemknie ktoś bardziej nowoczesny, często wioząc ze sobą całą rodzinę, włącznie z małymi dziećmi.
– U nas jest trochę inaczej – słyszę głos Ahmeda i widzę jego zatroskane spojrzenie. Chyba obserwuje mnie od jakiegoś czasu.
– Mmm… – Nie mam ochoty na rozmowę, lecz nie dam rady ukryć wyrazu przerażenia na twarzy.
Podjeżdżamy do wielkich bram, przed którymi wije się sznur samochodów. Mężczyźni biegają jak w amoku, krzyczą i wymachują rękami, kobiety ze znudzonymi minami siedzą w autach, niczym się nie przejmując, a dzieci bez żadnej opieki jak szalone latają między samochodami. Osiołki i skutery zostały w tyle, teraz otaczają nas tylko eleganckie limuzyny i obtłuczone, prawie rozlatujące się sześcioosobowe taksówki.
– Co się dzieje? – pytam zaniepokojona.
– Już granica, kochanie – uspokajająco informuje mnie Ahmed. – Ani się obejrzysz, a będziemy w domu.
– Przecież w tej kolejce będziemy czekać do jutra – mówię załamana.
– Nic się nie bój, nie każdy musi w niej stać.
Mercedes wykonując szereg nieprzepisowych manewrów i łamiąc wszelkie możliwe przepisy ruchu drogowego, włącznie z jazdą pod prąd, dostaje się na całkiem pusty pas. Ahmed wysiada, usuwa z drogi blokujący ją pachołek i powoli toczymy się do budki celnika. Nad przejazdem widnieje duży czarny napis VIP. Panowie wysiadają, czule witają się z ludźmi w mundurach i po krótkiej chwili jesteśmy po odprawie.
– No i co? Nie było tak źle? – Zadowolony Ahmed dumnie wypina pierś.
Teraz rozpędzamy się na dobre. Trzypasmowa autostrada jest prawie pusta. Wszędzie aż po horyzont rozpościera się odludny płaskowyż. Małe wyschnięte krzaczki przykucnęły gdzieniegdzie i to wszystko. Monotonny krajobraz i przeżycia całego dnia usypiają mnie.
– Śpiochy, pobudka – słyszę jak przez mgłę. – Już jesteśmy w domu. – Ahmed z uśmiechem od ucha do ucha głaszcze po twarzy ledwo obudzoną Marysię.
Powoli zbliżamy się do centrum miasta, gdyż coraz więcej świateł, reklam i sklepów rozprasza zapadający mrok. Po chwili jest jasno jak w dzień, a tłumy gęstnieją. Zauważam, że osiemdziesiąt procent to mężczyźni. Ubrani są w eleganckie włoskie garnitury, młodzi chłopcy w dżinsy i kolorowe T-shirty lub koszule. Rzadko jakiś przechodzień ma na sobie męską arabską tradycyjną „sukienkę”. Kobiet jest mało. Jeśli idą, to tylko w grupie, prawie wszystkie ubrane w długie płaszcze w mysich kolorach i chusty na głowach, ale na szczęście zdarzają się też takie w normalnych europejskich ciuchach, choć są to przeważnie nastolatki albo bardzo młode dziewczyny. Stoliki wystawione w restauracyjnych lub kawiarnianych ogródkach również okupują mężczyźni.
– Ahmed. – Delikatnie klepię go w ramię, chcąc zapytać o tę anomalię.
– Później, później – odpowiada, oganiając się ode mnie jak od natrętnej muchy. Sam prawie przykleja nos do szyby i chłonie cały swój, tak dawno niewidziany, świat.
Nieźle się zaczyna. Zagryzam wargi i głaszczę podekscytowaną Marysię po głowie. Ona zadaje mnóstwo pytań, a ja na ani jedno nie umiem jej odpowiedzieć.
Skręcamy w jakąś wąską uliczkę, później w jeszcze jedną i jeszcze. Samochód zatrzymuje się przed wysokim na ponad dwa metry murem z czerwonej cegły. Na jego szczycie, co parę metrów, świecą okrągłe lampiony, między nimi rozciągnięto drut kolczasty.
– Ahmed, co to za twierdza? Wygląda jak koszary. – Pukam go znowu w ramię, mocno już zaniepokojona.
– Welcome home, Dociu – mówi z szerokim uśmiechem na ustach.
– Hmm – zatyka mnie ze zdziwienia i przerażenia. Serce dudni mi w gardle. – Nie rozumiem – wyduszam z siebie w końcu.
– Przecież ci mówiłem, że my budujemy trochę solidniejsze domy i ogrodzenia. – Figlarnie podnosi jedną brew i bierze mnie za rękę. – Żeby nasze kobiety czuły się bezpiecznie i swobodnie. A nam wtedy polepsza się samopoczucie.
Nic z tego nie rozumiem. Potężna żelazna brama otwiera się powoli. Z czymś mi się to kojarzy i nawet nie chcę dokładniej