Śmiertelna Bitwa . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Śmiertelna Bitwa - Морган Райс страница 6
- Co do tych Pustynnych Piechurów? – spytał Kolda.
Koldo zwrócił się ku niemu, nie zwalniając kroku.
- Banda bestialskich nomadów – odparł. – Więcej w nich zwierzęcia niż człowieka. Ludzie twierdzą, że patrolują obrzeża Piaskowej Ściany.
- Padlinożercy – wtrącił Ludvig. – Znani są z tego, iż zaciągają swe ofiary na pustynię.
- Dokąd? – spytał Atme.
Koldo i Ludvig wymienili złowieszcze spojrzenia.
- Gdziekolwiek zbierają się i odprawiają ten swój rytuał – rozrywają ofiary na strzępy.
Kendrick wzdrygnął się na myśl o Kadenie i losie, jaki go czekał.
- Mamy zatem niewiele czasu – powiedział. – Pobiegniemy?
Wszyscy spojrzeli po sobie. Znali bezkres tego miejsca i wiedzieli, jak długi bieg mają przed sobą – zważywszy do tego na rosnący żar i rynsztunek. Wiedzieli dobrze, ile ryzykują, nie trzymając się wyznaczonego tempa w tym bezwzględnym otoczeniu.
Jednakże nie zawahali się; ruszyli truchtem wszyscy razem. Pobiegli w nicość. Wkrótce ich twarze zrosił pot. Wiedzieli, że jeśli wkrótce nie znajdą Kadena, to pustynia pogrzebie ich wszystkich na wieki.
*
Kendrick sapał w biegu. Drugie słońce sięgnęło zenitu i oślepiało swym blaskiem, dławiło żarem. Mimo to, biegł dalej z innymi, dysząc ciężko i pobrzękując zbroją. Pot lał się po jego twarzy i szczypał w oczy tak dotkliwie, że ledwie cokolwiek widział. Płuca pękały z wysiłku. Nie miał pojęcia, że można aż tak okrutnie łaknąć tchu. Kendrick nie doświadczył jeszcze nigdy niczego przypominającego żar tych słońc, tak intensywnego, sprawiającego wrażenie, że przypalana skóra odłazi od reszty ciała.
Wiedział, że w takim ukropie, w takim tempie daleko nie dotrą; wkrótce wszyscy tutaj pomrą, padną, staną się jedynie pożywieniem dla owadów. I rzeczywiście, biegnąc dalej, usłyszał odległy pisk, podniósł wzrok i dostrzegł krążące sępy. Krążyły nad nimi zresztą od wielu już godzin, zniżając swój lot. To one były tu panami – wiedziały doskonale, kiedy rychła śmierć wisi w powietrzu.
Kendrick zerknął na ślady Piechurów niknące na horyzoncie i nie mógł pojąć, jak byli w stanie pokonać tak dużą odległość w tak krótkim czasie. Modlił się, by Kaden żył jeszcze, by to wszystko nie było na marne. Jednakże, nie potrafił wyzbyć się wrażenia, wbrew sobie, że nigdy do niego nie dotrą. Przypominało to pogoń za śladami niknącymi w oceanie w trakcie przypływu.
Kendrick rozejrzał się wokół i ujrzał pozostałych pochylonych, słaniających się raczej niż biegnących, ledwie trzymających się na nogach – a jednak zdeterminowanych równie mocno jak on, by się nie zatrzymać. Wiedział – wszyscy to wiedzieli – iż w chwili, kiedy ustaną, wszyscy polegną.
Kendrick pragnął przerwać ciszę, jednakże był zbyt zmęczony, by rozmawiać z innymi. Przymuszał nogi do biegu, które ciążyły mu już jak milion funtów. Nie śmiał nawet marnować sił, by podnieść wzrok na horyzont, wiedząc, że nic tam nie zobaczy, wiedząc, że jednak pisane mu było tu sczeznąć. Spoglądał zatem w dół na ziemię, obserwując trop i zachowując drogocenne siły, jeśli w ogóle jakiekolwiek mu jeszcze zostały.
Usłyszał jakiś dźwięk. Najpierw był przekonany, że to tylko w wyobraźni; aczkolwiek dźwięk ten rozbrzmiał ponownie, w oddali, niczym brzęczenie pszczół i tym razem zmusił się, by podnieść wzrok. Wiedział, że to głupie, że niczego tam nie zobaczy. Bał się choćby mieć nadzieję.
Jednakże, tym razem, zastany widok sprawił, że serce załomotało mu z podekscytowania. Oto przed nimi, może sto jardów dalej, znajdowało się zgromadzenie Pustynnych Piechurów.
Kendrick dźgnął pozostałych i wszyscy po kolei podnieśli wzrok, wyrwani z odrętwienia. Spojrzeli i doznali wstrząsu. Nadeszła pora stoczyć bój.
Kendrick sięgnął w dół i dobył swego miecza, tak jak i pozostali. Poczuł znajomy zastrzyk adrenaliny.
Pustynni Piechurzy odwrócili się, zauważyli ich i również przygotowali się do walki. Wrzasnęli i rzucili się na nich.
Kendrick uniósł miecz wysoko i wydał z siebie potężny okrzyk bojowy. Był na reszcie gotowy pozabijać wrogów – lub polec w boju.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Gwendolyn przemierzała dostojnym krokiem stolicę Grani wraz z Krohnem u boku i Steffenem podążającym jej tropem. W głowie wirowały jej niezliczone myśli po tym, jak usłyszała słowa Argona. Z jednej strony była uradowana, że wydobrzał, był na powrót sobą – jednakże jego brzemienna w skutki przepowiednia rozbrzmiewała w jej umyśle niczym klątwa, niczym dzwon obwieszczający jej rychłą śmierć. Jego złowieszcze, enigmatyczne deklaracje brzmiały tak, jakby nie była jej pisana wspólna przyszłość u boku Thora.
Z trudem powstrzymała łzy. Szła szybko, zmierzając do celu, w stronę wieży. Starała się zapomnieć o jego słowach, nie godziła się z tym, by jej życiem kierowały przepowiednie. Zawsze taka była, od tego zależała jej siła. Przyszłość mogła zostać już spisana, lecz przeczuwała, że można ją zmienić. Przeznaczenie w jej poczuciu można było przekuć. Wystarczyło jedynie pragnąć tego wystarczająco mocno, być gotowym poświęcić odpowiednio dużo – bez względu na cenę.
Nadeszła jedna z takich chwil. Gwen zdecydowanie sprzeciwiała się temu, by Thorgrin i Guwayne od niej odeszli. Odczuwała narastającą determinację. Zamierzała przeciwstawić się swemu przeznaczeniu, bez względu na konsekwencje, zdobyć się na poświęcenie wszystkiego, czego to będzie wymagać. W żadnym wypadku nie zaakceptuje życia, w którym nie ujrzy Thora ani Guwayne’a już nigdy więcej.
Krohn wydał z siebie zawodzący pomruk, jakby usłyszał jej myśli, i otarł się o jej nogę. Wyrwana z zamyślenia Gwen podniosła wzrok i ujrzała przed sobą wyniosłą wieżę, czerwoną, okrągłą, wyrastającą wysoko w samym sercu stolicy, i wówczas przypomniała sobie o czymś. O kulcie. Złożyła królowi przysięgę, że dostanie się do wieży i spróbuje uratować jego syna i córkę z oków owego kultu, że stanie przed jego przywódcą i wypyta go o starożytne księgi, o tajemnicę w nich ukrytą, a która mogła ocalić Grań przed rozkładem.
Serce załomotało jej w piersi, kiedy zbliżyła się do budowli, nie mogąc doczekać się tego, co nadchodzi. Pragnęła pomóc królowi, oraz Grani, lecz najbardziej zależało jej na tym, by wyruszyć na poszukiwania Thora i Guwayne’a, zanim będzie dla nich za późno. Gdyby tylko miała u swego boku smoka, jak to bywało wcześniej; gdyby tylko Ralibar mógł do niej wrócić i ponieść ją hen w dal, przez cały świat, jak najdalej stąd, z dala od problemów Imperium, z powrotem na drugi kraniec świata, do Thorgrina i Guwayne’a, jeszcze choć jeden raz. Gdyby tylko wszyscy mogli powrócić do Kręgu i wieść życie jak za dawnych czasów.
Wiedziała