Śmiertelna Bitwa . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Śmiertelna Bitwa - Морган Райс страница 9
Reece. Na myśl o nim serce jej krwawiło. Zamierzała opuścić to miejsce, jakkolwiek bezpieczne, przebyć Wielkie Pustkowie, przebyć oceany, cały świat, tylko dla tej jednej szansy, by powiedzieć mu, jak wielką darzy go miłością.
I choć odnosiła się z niechęcią do myśli, iż naraża Fithe’a na niebezpieczeństwo, musiała to uczynić. Musiała zaryzykować wszystko, by znaleźć tego, którego pokochała. Nie potrafiła siedzieć bezpiecznie w Grani, bez względu na jej wspaniałości, bogactwo i bezpieczeństwo, dopóki nie będzie u boku Reece’a.
Żelazne drzwi platformy otworzyły się z jękiem i Fithe chwycił ją za ramię, towarzysząc jej na zewnątrz. Jej przebranie, nisko opuszczony kaptur, świetnie spełniało rolę. Zeszli z drewnianej platformy na twardy, skalisty płaskowyż na szczycie Grani. Zerwał się wyjący wiatr, na tyle silny, że niemal straciła równowagę. Przytrzymała się końskiej grzywy. Podniosła wzrok, ujrzała rozległe przestworza i serce zatłukło się w jej piersi na myśl o szaleństwie, jakiego zamierzała się dopuścić.
Trzymaj głowę nisko i opuść kaptur – wyszeptał Fithe natarczywie. – Jeśli cię zobaczą, jeśli zobaczą, że jesteś dziewczyną, pojmą, iż nie wolno ci tu być. Odeślą cię z powrotem. Zaczekaj, aż dotrzemy na drugi kraniec grani. Oczekuje tam na ciebie druga kładka, która zwiezie cię na dół po drugiej stronie. – Zabierze ciebie – nikogo innego.
Oddech przyspieszył jej, kiedy ruszyli przez skalny płaskowyż, mijając rycerzy szybkim truchtem. Stara trzymała głowę nisko, unikając wścibskich spojrzeń żołnierzy.
W końcu przystanęli i wyszeptał do niej:
- W porządku. Spójrz.
Stara zsunęła kaptur ze sklejonych potem włosów i w tej samej chwili poraził ją niesamowity widok: dwa ogromne, piękne słońca, wciąż zaszłe czerwienią, unosiły się w majestacie cudownego pustynnego poranka, na tle nieba pokrytego milionem odcieni różu i fioletu. Odniosła wrażenie, że oto nastał świt całego świata.
Kiedy rozejrzała się dalej, ujrzała rozległe Wielkie Pustkowie, które zdawało się rozciągać po krańce ziemi. W oddali majaczyła wściekle kotłująca się Ściana Piasku. Wówczas, wbrew sobie, spojrzała prosto w dół. Zatoczyła się w lęku wysokości i natychmiast pożałowała, iż to zrobiła.
W dole ujrzała stromy spadek, ciągnący się hen ku samej podstawie grani. A przed sobą dostrzegła samotną platformę, pustą, czekającą już na nią.
Stara odwróciła się i podniosła wzrok na Fithe’a, który spoglądał na nią znacząco.
- Jesteś pewna? – spytał cicho. W jego oczach zauważyła obawę o jej los.
Poczuła, jak nagle owładnął ją lęk, lecz wówczas przyszedł jej na myśl Reece i bez chwili wahania skinęła głową.
Fithe kiwnął głową życzliwie.
- Dziękuję – powiedziała. – Nie wiem, jak ci się kiedykolwiek odwdzięczę.
Uśmiechnął się do niej.
- Odszukaj mężczyznę, którego kochasz – odparł. – Jeśli ja nie mogę nim być, przynajmniej niech będzie to kto inny.
Ujął jej dłoń, pocałował ją, złożył ukłon, odwrócił się i odszedł. Stara obserwowała go z sercem przepełnionym wdzięcznością. Gdyby nie darzyła Reece’a tak wielką miłością, być może on byłby tym, którego by pokochała.
Odwróciła się, przygotowała, przytrzymała grzywę wierzchowca i postawiła pierwszy, brzemienny w skutki krok na platformie. Starała się nie zerkać na Wielkie Pustkowie, nie myśleć o podróży, która ją czeka, a która niemal na pewno oznaczała jej śmierć. Lecz uczyniła to.
Liny zaskrzypiały, podłoga zakołysała się i żołnierze poczęli luzować liny, stopa za stopą. Ruszyła w dół, samotnie, ku nicości.
Reece, pomyślała, mogę umrzeć. Lecz dla ciebie pokonam cały świat.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Erec stał na dziobie okrętu wraz z Alistair i Stromem u boku. Spoglądał w dół na kłębiące się wody imperialnej rzeki. Obserwował wartki nurt, który rozgałęział się i unosił okręt w lewo, z dala od kanału, który powiódłby ich do Volusii, do Gwendolyn i pozostałych – i poczuł się rozdarty. Oczywiście, pragnął uratować Gwendolyn; jednakże musiał też spełnić świętą przysięgę złożoną uwolnionym mieszkańcom wioski, iż wyzwoli pobliską osadę i zmiecie z powierzchni ziemi stacjonujący nieopodal garnizon Imperium. Wszak, jeśli tego nie uczyni, wkrótce imperialni żołnierze zabiją wyzwolonych ludzi i wszelki trud Ereka spełznie na niczym. Wioska na powrót przejdzie w ręce Imperium.
Podniósł wzrok i zlustrował horyzont. Doskonale uzmysławiał sobie fakt, iż z każdą mijającą chwilą, każdy powiew wiatru, czy uderzenie wiosła oddalały ich od wypełnienia zadania na rzecz czegoś bardziej honorowego i właściwego. Dotarło do niego, że czasami misja nie jest taka, za jaką się ją uważa. Czasami zadanie podlega niekończącym się zmianom; czasami podróż wiodąca poboczem głównego szlaku przeistacza się ostatecznie w rzeczywistą misję.
Jednakowoż, Erec powziął postanowienie, by jak najszybciej rozgromić imperialny garnizon i skierować się do Volusii, ocalić Gwendolyn zanim będzie za późno.
- Panie! – ktoś wrzasnął.
Erec podniósł wzrok i dostrzegł jednego ze swych żołnierzy, tkwiącego wysoko na maszcie i wskazującego na horyzont. Odwrócił się, by zobaczyć, co to. Okręt wypłynął poza zakole, nurt przyspieszył znacznie i serce zabiło mu szybciej na widok fortu Imperium rojącego się od żołnierzy. Położona na brzegu rzeki ponura, kanciasta budowla zbudowana była z kamienia i osadzona nisko przy ziemi. Wszędzie wokół stali imperialni nadzorcy – żaden jednak nie obserwował rzeki. Zamiast tego, spoglądali na niewolniczą osadę poniżej, w której tłoczyli się niewolnicy smagani batami i kijami imperialnego ciemiężcy. Żołnierze chłostali ich bezlitośnie, zadawali tortury na ulicach, skazując na katorżniczą pracę, podczas gdy stojący wyżej żołnierze spoglądali w dół i śmiali się rozbawieni tą sceną.
Erec spąsowiał na twarzy z oburzenia, zawrzał na widok całej tej niesprawiedliwości. Poczuł, iż słusznie skierował swych ludzi w tę część rzeki, był zdeterminowany, by naprawić wyrządzone szkody i zmusić ich, by zapłacili za swe przewinienia. Mogła to być zaledwie kropla w morzu tyranii, jaką było Imperium, a jednak należało zawsze mieć na uwadze cenę, jaką wolność miała choćby dla garstki ludzi.
Erec ujrzał brzegi rzeki usiane statkami Imperium, strzeżonymi przez wartowników niejako od niechcenia. Nikt nie spodziewał się ataku. Oczywiście, że nie: w Imperium nie istniała żadna wroga siła, ani taka, jakiej armia Imperium mogłaby się lękać.
Żadna, znaczy się, oprócz Ereka.
Erec wiedział, że choć liczebnie nie dorównuje wrogowi, wciąż może liczyć na element zaskoczenia. Jeśli uderzą co żywo, być może zdołają ich wszystkich rozgromić.
Erec