Los Smoków . Морган Райс

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Los Smoków - Морган Райс страница 2

Los Smoków  - Морган Райс Kręgu Czarnoksiężnika

Скачать книгу

      – Nie wchodź pomiędzy smoka i gniew jego. –

      William Shakespeare

      ROZDZIAŁ PIERWSZY

      Król McCloud przypuścił szarżę w dół zbocza i dalej, przez wyżynne tereny Highlands w kierunku części Kręgu należącej do klanu MacGilów. Setki jego ludzi pędziły za nim ile tchu. Podniósł pejcz i ciął po zadzie swego wierzchowca: koń nie potrzebował ponaglania, po prostu smaganie konia sprawiało przyjemność McCloudowi. Uwielbiał zadawać ból zwierzętom.

      Niemal ślinił się na widok tego, co miał przed sobą: idylliczną wioskę MacGilów, jej mężczyzn pracujących w polu, bez żadnej broni, kobiety krzątające się przy domostwach, rozwieszające płótna, ledwo odziane z powodu panującego upału. Drzwi domostw były otwarte; kury szwendały się gdzie popadnie, kociołki parowały pełne gotującej się, obiedniej strawy. Pomyślał o zniszczeniach, jakich się dopuści, łupach, które zagarnie, kobietach, które posiądzie – i wielki uśmiech rozkwitł na jego twarzy. Prawie czuł smak krwi, którą miał za chwilę przelać.

      Galopowali pokonując coraz większy odcinek drogi, aż w końcu ktoś ich zauważył: wiejski strażnik, żałosna karykatura żołnierza, młodzian dzierżący włócznię, który na dźwięk galopujących koni wstał i odwrócił się w ich kierunku. McCloud doskonale widział białka jego szeroko rozwartych oczu, strach i panikę, które natychmiast pojawiły się na twarzy chłopca. Strzegący tej sennej placówki chłopiec prawdopodobnie nigdy w życiu nie widział bitwy. Był całkowicie nieprzygotowany na to, co go za chwilę czekało.

      McCloud nie marnował czasu: pierwszą śmierć chciał zadać sam, własnoręcznie, jak zwykle w trakcie każdej bitwy. Jego ludzie dobrze o tym wiedzieli.

      Smagnął konia ponownie, aż ten parsknął z bólu i przyspieszył, wychodząc sporo przed szereg swego wojska. McCloud podniósł włócznię swego przodka, ciężką broń wykutą z żelaza, wychylił się i cisnął w powietrze.

      Trafił dokładnie do celu, jak zwykle zresztą. Chłopiec nie zdążył jeszcze odwrócić się na dobre, kiedy ostrze przecięło powietrze ze świstem, trafiło go w plecy, przebiło się przez całe ciało i przyszpiliło do drzewa. Z rany trysnęła krew. Tyle wystarczyło, żeby McCloud poczuł zadowolenie.

      Wydał z siebie krótki okrzyk radości i kontynuował natarcie na urodzajne ziemie MacGilów, przez pola pełne pożółkłych kolb kukurydzy kiwających się na wietrze, sięgających mu do kolan, wprost do wiejskiej bramy. To było zbyt piękne: wspaniały dzień, cudowne miejsce i tyle okazji do siania spustoszenia.

      Wjechali przez niestrzeżoną przez nikogo wiejską bramę, do miejsca, które ktoś bezmyślnie założył na obrzeżach Kręgu, w tak bliskim sąsiedztwie Highlands. Powinni zastanowić się nad tym dwa razy – pomyślał z pogardą McCloud i rzucił toporem w drewniany znak oznajmiający nazwę wsi, rozłupując go na dwoje. I tak wkrótce nazwie tę wieś po swojemu.

      Kiedy nadjechali jego ludzie, wszędzie dokoła rozległy się piski i krzyki kobiet, dzieci, starszyzny i kogo tam jeszcze, kto akurat był w domu w tej zapomnianej przez boga osadzie. Było tu około setki nieszczęśliwych duszyczek. McCloud postanowił, że każda z nich mu teraz zapłaci. Podniósł wysoko swój topór. Upatrzył sobie kobietę, która uciekała właśnie odwrócona do niego plecami, ze wszystkich sił próbując dotrzeć do swego domostwa, bezpiecznego w jej mniemaniu azylu, który miał się wkrótce okazać wszystkim, ale nie tym.

      Topór McClouda uderzył ją w tylnią część łydki, tak jak to było w jego zamyśle. Kobieta upadła z wrzaskiem. Nie chciał jej zabić: jedynie okaleczyć. Wszak chciał, aby żyła i dała mu rozkosz, jak już będzie po wszystkim. Wybrał ją starannie: miała długie, rozczochrane blond włosy, wąskie biodra i najwyżej osiemnaście lat. Będzie jego, a kiedy już z nią skończy, może wówczas ją zabije. Albo i nie; może zatrzyma ją, jako służącą.

      Kiedy podjechał do niej bliżej, krzyknął z zachwytu i zeskoczył z konia zanim ten zdążył się zatrzymać. Wylądował na niej i przygniótł do ziemi. Przeturlał się z nią kilka razy amortyzując upadek i uśmiechnął się na myśl, jak dobrze było znowu poczuć pełnię życia.

      Nareszcie życie znowu nabrało sensu.

      ROZDZIAŁ DRUGI

      Kendrick stał w samym oku cyklonu, na środku Galerii broni, otoczony z obu stron przez swych braci, zahartowanych w boju członków Srebrnej Gwardii i spoglądał ze spokojem na Darloca – dowódcę królewskiej straży wysłanego z tą godną pożałowania misją. Co też Darloc sobie myślał? Czy naprawdę wydawało mu się, że może ot tak wejść do Galerii broni i spróbować aresztować Kendricka – najbardziej uwielbianego członka rodziny królewskiej, na oczach wszystkich towarzyszy broni? Czy naprawdę myślał, że będą stali obok i pozwolą mu na to?

      Nie docenił lojalności członków Gwardii wobec Kendricka. Nawet gdyby pojawił się tutaj z uzasadnionymi zarzutami – czym z pewnością nie były – i nakazem aresztowania, Kendrick wątpił i to bardzo, czy jego bracia pozwoliliby strażnikowi wywlec go z sali. Ich lojalność trwała na wieki, aż po grób. Takie było credo Srebrnej Gwardii. Zareagowałby podobnie, gdyby któryś z jego braci stanął w obliczu zagrożenia. Wszak wszyscy razem trenowali, walczyli ramię w ramię i chronili swe życie.

      Czuł napięcie, jakie panowało na sali w gęstniejącej z każdą chwilą ciszy. Wszyscy członkowie Gwardii trzymali swą broń w gotowości. A naprzeciw nich, przestępując z nogi na nogę, stał może tuzin królewskich strażników, czujących się coraz bardziej nieswojo. Musieli zdawać sobie sprawę, że jeśli któryś z nich dobędzie miecza, to będzie masakra – i na szczęście nikt tego nie zrobił. Wszyscy stali i czekali na rozkazy swego dowódcy Darloca.

      Darloc przełknął głośno ślinę. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego. Uświadomił sobie, że jego sytuacja była beznadziejna.

      – Wygląda na to, że przyprowadziłeś ze sobą zbyt mało ludzi – powiedział spokojnym głosem Kendrick i uśmiechnął się. – Tuzin strażników przeciwko setce gwardzistów. Twoja przegrana.

      Darloc oblał się rumieńcem na skądinąd bladej twarzy i odchrząknął.

      – Mój panie, wszyscy służymy temu samemu królestwu. Nie mam zamiaru z tobą walczyć. Masz rację: tę walkę przegralibyśmy. Jeżeli rozkażesz, opuścimy salę i wrócimy do króla.

      – Lecz wiesz, że Gareth wyśle więcej ludzi. Kogoś innego. I wiesz, jak to wszystko się skończy. Możesz zabić ich wszystkich – ale czy chcesz mieć krew braci na swoich rękach? Czy naprawdę chcesz doprowadzić do wojny domowej? Dla ciebie oni wszyscy zaryzykują życie, zabiją nas wszystkich. Lecz w jakim świetle ich to postawi?

      Kendrick rozejrzał się i namyślił. Darloc miał rację. Nie chciał, aby któremukolwiek z jego braci stała się krzywda i to wyłącznie z jego powodu. Czuł przemożne pragnienie, by uchronić ich przed rozlewem krwi, bez względu na to, jaki czekał go los. I jakkolwiek ohydny był jego brat Gareth, jakkolwiek złym był władcą, Kendrick nie chciał wywołać wojny w królestwie – a przynajmniej nie ze swojego powodu. Były inne sposoby. Zdążył się nauczyć, że bezpośrednia konfrontacja nie zawsze odnosiła największy sukces.

      Powoli podniósł rękę,

Скачать книгу