Los Smoków . Морган Райс
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Los Smoków - Морган Райс страница 6
Wszedł na reling, ugiął nogi w kolanach i bez namysłu skoczył wysoko w powietrze, głową na przód, w bulgocące, czerwone wody poniżej.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Gareth siedział na tronie swego ojca w Sali Wielkiej, pocierając dłońmi smukłe, drewniane poręcze i obserwował rozgrywającą się przed nim scenę: tysiące poddanych przybyły ze wszystkich stron Kręgu i cisnęły się teraz w wielkim tłoku, chcąc uczestniczyć w niepowtarzalnym wydarzeniu, jakim była próba podniesienia Dynastycznego Miecza. Wszyscy oni pragnęli zobaczyć, czy to on okaże się Wybrańcem. Ostatni raz taka okazja zdarzyła się wiele lat temu, kiedy ojciec Garetha jako młody król próbował tego dokonać i nie było nikogo, kto nie chciałby tego zobaczyć tym razem. Podniecenie zawisło w powietrzu niczym chmura.
Oczekiwanie na tę chwilę otumaniło nawet Garetha. Obserwował, jak coraz więcej ludzi zbiera się przed nim, jak tłum gęstnieje z każdą chwilą i zastanawiał się. Może doradcy ojca mieli rację. Może rzeczywiście to był zły pomysł. Może nie powinien organizować tego wydarzenia w Sali Wielkiej. Ani pozwolić, żeby ci wszyscy ludzie byli tego świadkami. Gareth nie ufał jednak ludziom swego poprzednika. Bardziej wierzył w swoje przeznaczenie, niż w opinię popleczników swego ojca. Chciał, żeby całe królestwo było świadkiem jego czynu, potwierdzenia, że to on jest Wybrańcem. Chciał, żeby ten historyczny moment zapadł ludziom głęboko w pamięć. Ta chwila, w której objawiło się jego przeznaczenie.
Gareth wszedł do Sali z klasą, dostojnym krokiem w otoczeniu swoich doradców, z koroną na głowie i berłem w dłoni, przyodziany w królewską opończę. Chciał, żeby ci wszyscy ludzie zobaczyli, że to on, a nie jego ojciec, był prawdziwym królem, prawdziwym MacGilem. Zgodnie z jego oczekiwaniami, nie minęło dużo czasu by poczuł, że zamek należy do niego razem ze wszystkimi poddanymi. Chciał, aby wszyscy to teraz zrozumieli, chciał im wszystkim dać pokaz swojej siły. Po dzisiejszym wydarzeniu będą wiedzieć z całą pewnością, że to on jest ich jedynym i prawdziwym władcą.
Teraz jednak, kiedy tak siedział na tronie i wpatrywał się w puste żelazne żerdzie na środku sali, na których miał spocząć miecz – oświetlony przez smugę światła wpadającą tu przez otwór w suficie, zabrakło mu pewności. Powaga czynu, którego miał się za chwilę dopuścić, przygniotła go do siedziska; miał zamiar zrobić coś nieodwołalnego, coś, od czego nie było odwrotu. A co jeśli rzeczywiście nie podoła? Próbował wyrzucić to ze swej głowy.
Wielkie drzwi po drugiej stronie sali otworzyły się ze skrzypnięciem. Gdzieniegdzie rozległy się próby uciszenia podekscytowanego tłumu i po chwili zapanowała pełna oczekiwania cisza. Do środka weszło z tuzin najsilniejszych mocarzy we dworze, niosąc miedzy sobą miecz i uginając się od jego ciężaru. Sześciu mężczyzn z każdej strony stawiało powoli kroki jeden za drugim, kierując się w stronę żerdzi.
Serce Garetha przyspieszyło na ten widok. Przez krótką chwilę zawahał się – jeśli tych dwunastu mężczyzn, największych, jakich do tej pory miał okazję widzieć, z ledwością utrzymywało miecz w powietrzu, to jaką on miał szansę? Znów odepchnął te myśli od siebie. Wszak miecz wiązał się z przeznaczeniem, a nie z siłą. I zmusił się by pamiętać, że to jego przeznaczenie sprowadziło go tutaj, to ono sprawiło, że był pierworodnym MacGila, że został królem. Poszukał wzrokiem Argona; z jakiegoś powodu poczuł nagłą chęć zasięgnięcia jego rady. W tej chwili potrzebował go najbardziej. Z jakiegoś powodu druid był jedyną osobą, która przychodziła mu teraz na myśl. Lecz oczywiście nigdzie go nie było.
W końcu tuzin osiłków dotarł na środek Sali Głównej, kładąc miecz w snopie słonecznego światła na żelaznych żerdziach. Opadł z dźwięcznym szczękiem, który rozszedł się falami w pomieszczeniu. Zapadła całkowita cisza.
Tłum rozstąpił się instynktownie, tworząc przed Garethem alejkę biegnącą w kierunku miecza.
Gareth wstał z tronu powoli, rozkoszując się tą chwilą, delektując byciem w centrum uwagi. Czuł spojrzenia wszystkich skupione na nim. Wiedział, że podobna chwila nigdy więcej się nie wydarzy. Nigdy więcej całe królestwo nie będzie patrzeć na niego z takim natężeniem, tak absolutnie analizując każdy jego ruch. Przeżył tę chwilę w swoich myślach już wielokrotnie, począwszy od najmłodszych lat. I oto nadeszła. Chciał, by trwała jak najdłużej.
Zszedł po stopniach wiodących do tronu, zatrzymując się na każdym z osobna, delektując każdą sekundą. Wszedł na czerwony dywan. Czuł jego miękkość pod swymi stopami. Zbliżał się do oświetlonego miejsca, do miecza. Wydawało mu się, że śni. Że idzie obok siebie. Jak gdyby pokonywał ten niewielki odcinek drogi już tysięczny raz, a miecz uniósł milion razy. We snach. Sprawiało to, że jego przekonanie o takim właśnie losie rosło w nim z każdym krokiem, że wychodzi naprzeciw swemu przeznaczeniu.
Widział oczyma wyobraźni, jak to wszystko się potoczy: śmiało podejdzie do miecza, wyciągnie przed siebie jedną rękę, a kiedy jego poddani nachylą się, by lepiej wszystko widzieć, podniesie miecz wysoko nad głową w teatralnym geście. Wszyscy zareagują gwałtownym wdechem i rzucą się na twarz, obwołując go Wybrańcem, najważniejszym MacGilem spośród całej linii jego rodu, którym przyszło władać tym królestwem, tym, który miał rządzić już po wieki. Będą płakać z radości na jego widok. Będą kajać się przed nim ze strachu. Będą składać dzięki Bogu, że przyszło im dożyć tej chwili. Będą czcić go niczym boga.
Zbliżył się do miecza na odległość jednej stopy i czuł, że w środku cały dygoce. Kiedy wszedł na skrawek rozświetlony słońcem, piękno oręża sprawiło, że cofnął się pomimo tego, że widział je wielokrotnie. Nigdy wcześniej co prawda nie pozwolono mu zbliżyć się do miecza, dlatego też poczuł teraz zaskoczenie. Miecz sprawiał intensywne wrażenie. Jego długie, lśniące ostrze zrobiono z materiału, którego natury nikt jeszcze nie odgadł. Miał bogato zdobioną rękojeść, otuloną wspaniałym, jedwabistym płótnem i wysadzaną różnorodnymi klejnotami oraz przyozdobioną sokolim herbem. Zbliżył się do niego jeszcze o krok i spojrzał z góry. Czuł emanującą z miecza potężną energię. Jakby pulsowała. Z wysiłkiem zaczerpnął oddechu. Już za chwilę miał go trzymać w dłoni. Wysoko nad głową. Błyszczący w słońcu. Widoczny dla każdego, dla całego świata.
On, Gareth, ten Wielki.
Wyprostował rękę i położył prawą dłoń na rękojeści. Powoli zacisnął wokół niej palce, wyczuwając każdy klejnot, każde zagłębienie. Czuł ożywienie. Intensywna energia popłynęła w górę jego ręki i rozlała się po całym jego ciele. Nigdy jeszcze nie czuł czegoś takiego. Ta chwila należała do niego. Po wieki.
Gareth nie chciał ryzykować: objął rękojeść również drugą ręką. Zamknął oczy i spłycił swój oddech.
Jeśli bogowie zezwolą, proszę dajcie szansę podniesienia tego miecza. Dajcie jakiś znak. Pokażcie, że to ja jestem królem. Pokażcie, że to ja mam rządzić.
Gareth modlił się po cichu, oczekując jakiejś odpowiedzi, jakiegoś znaku, nadejścia idealnej chwili. Sekundy mijały jednak jedna za drugą. Minęła dziesiąta, całe królestwo obserwowało go, ale nic nie usłyszał.
Wtem, nagle ujrzał twarz swego ojca, jego gniewne spojrzenie.
Gareth otworzył oczy z przerażenia, chcąc pozbyć się tego widoku ze swego umysłu. Jego serce waliło