Millennium. David Lagercrantz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Millennium - David Lagercrantz страница 11

Millennium - David Lagercrantz Millennium

Скачать книгу

Mikael siedział jeszcze chwilę przy stoliku. Dopijał guinnessa i patrzył na szalejącą za oknem zawieruchę. Za jego plecami Arne i spółka z czegoś się śmiali. Ale on był tak zamyślony, że nic nie słyszał. Prawie nie zauważył, że Amir usiadł obok niego i zaczął opowiadać o najświeższych prognozach.

      Najwyraźniej pogoda oszalała do reszty. Temperatura miała spaść do minus dziesięciu stopni. Można się było również spodziewać pierwszych opadów śniegu – i nie chodziło bynajmniej o urocze płatki, które delikatnie przyprószyłyby świat. Draństwo miało spadać z wichurą, jakiej w Szwecji dawno nie było.

      – Możliwe, że będzie huragan – oznajmił Amir.

      – Znakomicie – odparł Mikael. Nadal nic do niego nie docierało.

      – Znakomicie?

      – Tak… no… lepsza taka pogoda niż żadna.

      – Co prawda, to prawda. Jak ty się właściwie czujesz? Wyglądasz na kompletnie zaskoczonego. Coś poszło nie tak?

      – Nie, było w porządku.

      – Usłyszałeś coś, co tobą wstrząsnęło. Zgadza się?

      – Sam nie wiem. Ostatnio trochę się działo. Zastanawiam się, czy nie odejść z „Millennium”.

      – A wydawało mi się, że ty i ta gazeta to jedno.

      – Mnie też. Ale chyba wszystko się kiedyś kończy.

      – To prawda – przyznał Amir. – Mój stary ojciec mówił, że nawet to, co wieczne, ma swój kres.

      – Co miał na myśli?

      – Wydaje mi się, że wieczną miłość. Mówił tak, a chwilę później odszedł od mojej matki.

      Mikael zachichotał.

      – No tak. Mnie też wieczna miłość nie bardzo wychodzi. Ale…

      – Tak?

      – Jest jedna kobieta, która jakiś czas temu zniknęła z mojego życia.

      – Przykre.

      – Zgadza się, ale to szczególny przypadek. I teraz nagle trafiłem na jej ślad. W każdym razie wydaje mi się, że to ona, i może właśnie dlatego tak dziwnie wyglądam.

      – Rozumiem.

      – No dobrze, czas na mnie. Ile ci jestem winny?

      – Później się rozliczymy.

      – Dzięki. Uważaj na siebie.

      Kiedy mijał grupkę stałych klientów, dosięgły go kolejne komentarze. Potem wyszedł na ulicę.

      Było to jak doświadczenie śmierci. Miał wrażenie, że wiatr przeszywa go na wylot. A mimo to stał chwilę nieruchomo i wspominał. Potem wolnym krokiem ruszył do domu. Nie wiedzieć czemu nie mógł otworzyć drzwi. Przez chwilę mocował się z zamkiem. Kiedy wreszcie wszedł, zrzucił buty, usiadł przy komputerze i zaczął szukać informacji o profesorze Fransie Balderze.

      Ale za nic nie mógł się skoncentrować. Jak wiele razy wcześniej, zastanawiał się, gdzie się podziewa Lisbeth. Poza raportem jej byłego pracodawcy Dragana Armanskiego nie miał o niej żadnych wieści. Zapadła się pod ziemię. Mieszkali w tej samej dzielnicy, a nigdy mu nawet nie mignęła i chyba dlatego to, co powiedział Linus Brandell, zrobiło na nim takie wrażenie.

      Choć w zasadzie mogła go odwiedzić całkiem inna hakerka. To było możliwe, ale mało prawdopodobne. Kto poza Lisbeth Salander mógłby się komuś władować do domu i nie patrząc mu w oczy, wyrzucić go z jego własnego mieszkania, poznać wszystkie tajemnice jego komputera, a potem powiedzieć, że nie ma zamiaru się z nim kochać, i jeszcze użyć wyrażenia „ani ciut”? To musiała być Lisbeth. I jeszcze ta Pippi. To było bardzo w jej stylu.

      Na drzwiach jej mieszkania przy Fiskargatan wisiała wizytówka z napisem „V. Kulla”. Wiedział, dlaczego nie używa swojego prawdziwego nazwiska. Zbyt łatwo można je było wyszukać w sieci. Poza tym kojarzyło się z wielką aferą. Gdzie mogła teraz być? Musiał przyznać, że nie pierwszy raz rozpłynęła się w powietrzu. Ale od dnia, kiedy zapukał do drzwi jej mieszkania przy Lundagatan i ochrzanił ją za to, że zrobiła bardzo szczegółowy wywiad środowiskowy na jego temat, jeszcze nigdy nie stracili kontaktu na tak długo. Czuł się z tym trochę dziwnie. Przecież była jego… No właśnie, kim, do licha, dla niego była?

      Raczej nie przyjaciółką. Z przyjaciółmi człowiek się czasem spotyka. Przyjaciele tak po prostu nie znikają. Kontaktują się inaczej – nie włamując się sobie do komputerów. A jednak czuł, że coś ich łączy. Nie mógł zaprzeczyć, że się o nią niepokoi. Jej były kurator Holger Palmgren powtarzał, że Lisbeth potrafi o siebie zadbać. Bez wątpienia było to prawdą. Chociaż miała przerażające dzieciństwo, a może właśnie dzięki temu, była diabelnie dobra w wychodzeniu z opresji cało.

      Ale on nie mógł mieć pewności, że zawsze tak będzie, zwłaszcza że chodziło o dziewczynę z taką, a nie inną przeszłością i z talentem do robienia sobie wrogów. Może, jak zasugerował Dragan Armanski podczas lunchu, który jakieś pół roku wcześniej zjedli razem w Gondolen, rzeczywiście się stoczyła. Zadzwonił do niego w którąś wiosenną sobotę i usilnie zapraszał na piwo albo coś mocniejszego. Mikael czuł, że Dragan musi się wygadać, i nawet jeśli oficjalnie było to spotkanie starych znajomych, nie miał wątpliwości, że chciał po prostu porozmawiać o Lisbeth i pozwolić sobie na sentymentalne rozważania po kilku głębszych.

      Wspomniał wtedy, że jego firma, Milton Security, zaopatrzyła dom starców w Högdalen w alarmy do wzywania pomocy. Dobre alarmy, dodał.

      Ale nawet one na niewiele się zdadzą, jak wyskoczą korki, a nikt się nie zatroszczy o to, żeby znów włączyć prąd. A tak się właśnie stało. Późnym wieczorem w domu starców nastąpiła awaria i w nocy jedna z pensjonariuszek, niejaka Rut Åkerman, upadła i złamała szyjkę kości udowej. Nie mogła się podnieść i wiele godzin naciskała guzik alarmu, bez rezultatu. Rano była w stanie krytycznym, a ponieważ media skupiały się w tym czasie na problemach i zaniedbaniach w instytucjach opiekujących się osobami starszymi, o sprawie zrobiło się głośno.

      Na szczęście Rut Åkerman doszła do siebie. Pech jednak chciał, że jej syn był jednym z czołowych działaczy Szwedzkich Demokratów, i kiedy na stronie partii, Avpixlat, pojawiła się informacja, że Armanski jest Arabem – co oczywiście nie było prawdą, nawet jeśli czasem tak go nazywano – sypnęły się komentarze. Setki anonimowych hejterów pisały, że tak to jest, kiedy brudasy sprzedają nam elektronikę. Armanski bardzo się tym przejął, bo obrażano również jego starą matkę.

      Nagle, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, wszyscy komentujący przestali być anonimowi. Przy każdym poście pojawiło się imię, nazwisko, miejsce zamieszkania, zawód i wiek autora. Cała strona została, nomen omen, zdepikselizowana i okazało się, że autorami komentarzy byli nie tylko nieprzystosowani do życia w społeczeństwie pieniacze, lecz również wielu statecznych obywateli. Znaleźli się wśród nich nawet konkurenci

Скачать книгу