Bieguni. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bieguni - Olga Tokarczuk страница 15
Kobieta zrobiła małą pauzę, a potem podjęła temat:
– Ważnym pojęciem w psychologii podróżnej jest pragnienie, to ono istocie ludzkiej nadaje ruch i kierunek oraz – pobudza w niej lgnięcie ku czemuś. Pragnienie samo w sobie jest puste, to znaczy wskazuje tylko kierunek, lecz nie cel; cel bowiem zawsze pozostaje fantasmagoryczny i niejasny; im do niego bliżej, tym bardziej staje się enigmatyczny. W żaden sposób nie można takiego celu osiągnąć ani tym samym zaspokoić pragnienia. Pojęciem, które unaocznia ten proces dążenia, jest przyimek „ku”. Ku-czemu.
Tu kobieta podniosła sponad okularów wzrok i obrzuciła słuchaczy uważnym spojrzeniem, jakby oczekując jakiejkolwiek formy potwierdzenia, że zwraca się do właściwych osób. Nie spodobało się to małżeństwu z dwójką dzieci w wózku, bo wymieniwszy ze sobą wzrok, pchnęli dalej swój bagaż i poszli przyglądać się fałszywemu Rembrandtowi.
– Psychologia podróżna nie odcina się od związków z psychoanalizą… – kontynuowała, a mnie zrobiło się żal tych młodych wykładowców. Mówili do ludzi, którzy znaleźli się tutaj przypadkiem i nie wyglądali na zainteresowanych. Poszłam do automatu po kubek kawy, wrzuciłam kilka kostek cukru, żeby na dobre dojść do siebie, a kiedy wróciłam, okazało się, że mówi teraz mężczyzna.
– …podstawowe pojęcie – powiedział – to konstelacyjność, i od razu pierwsze twierdzenie psychologii podróżnej: w życiu przeciwnie niż w nauce (a i w nauce wiele rzeczy naciąga się dla porządku) nie istnieje żadne filozoficzne primum. Znaczy to, że nie da się zbudować konsekwentnego przyczynowo-skutkowego ciągu argumentów ani opowieści z następujących po sobie kazuistycznie i wynikających z siebie zdarzeń. Byłoby to tylko przybliżenie, podobnie jak przybliżeniem powierzchni kuli wydaje nam się siatka południków i równoleżników. Przeciwnie – aby jak najdokładniej odwzorować nasze doświadczenie, należałoby raczej złożyć całość z cząstek mniej więcej tej samej wagi i rozmieszczonych koncentrycznie na tej samej płaszczyźnie. To konstelacja, a nie sekwencja jest nośnikiem prawdy. Dlatego psychologia podróżna opisuje człowieka w równoważnych sytuacjach, nie usiłując nadać jego życiu żadnej przybliżonej nawet ciągłości. Życie ludzkie składa się z sytuacji. Istnieje za to pewne lgnięcie do powtarzalności zachowań. Ta powtarzalność nie przesądza jednak o tym, by nadawać życiu pozór jakiejkolwiek konsekwentnej całości.
Mężczyzna z pewnym niepokojem rzucił znad okularów wzrokiem na słuchaczy, chcąc zapewne zorientować się, czy naprawdę słuchają. Słuchaliśmy uważnie.
W tym momencie minęła nas biegnąca grupa podróżnych z dziećmi; widocznie przesiadali się na inny samolot i byli już spóźnieni. To nas trochę zdekoncentrowało, patrzyliśmy przez chwilę na ich rozgrzane rumiane twarze, trzcinowe kapelusze, pamiątkowe bębny i maski, naszyjniki z muszli. Mężczyzna kilka razy chrząknął, żeby przywołać nas do porządku, nabrał powietrza w płuca, lecz spojrzawszy na nas jeszcze raz, wypuścił je i zamilkł. Przerzucił kilka kartek w swoich notatkach i wreszcie powiedział:
– Historia. Teraz kilka zdań o historii. Dziedzina ta rozwinęła się w latach powojennych (lata pięćdziesiąte ubiegłego wieku) z psychologii lotniczej, która powstała w związku z rosnącą liczbą podróży lotniczych. Początkowo zajmowała się szczegółowymi problemami związanymi z ruchem pasażerskim – jak działanie zespołów zadaniowych w sytuacji zagrożenia, psychologiczna dynamika lotu; następnie swoje zainteresowanie rozszerzyła w kierunku organizacji lotnisk i hoteli, oswajania nowych miejsc, międzykulturowych aspektów podróżowania. Z czasem wyodrębniły się z niej poszczególne specjalizacje, takie jak psychogeografia, psychotopologia. Powstały też dziedziny kliniczne…
Przestałam słuchać, wykład był za długi. Powinni tę wiedzę podawać w mniejszych dawkach.
Patrzyłam za to na pewnego człowieka, marnie ubranego, wymiętego, pewnie był w długiej podróży. Znalazł czyjś czarny parasol i oglądał go uważnie. Okazało się jednak, że parasol nie nadaje się do użytku. Druty miał połamane i czarne koło nie dawało się już rozpiąć. Wtedy, ku mojemu zdziwieniu, mężczyzna zaczął starannie odczepiać poszycie parasola od prętów i skuwek, co zabrało mu trochę czasu. Robił to w skupieniu, nieruchomy w przepływającym obok tłumie podróżnych. Kiedy skończył, złożył materiał w kostkę, schował do kieszeni i zniknął w strumieniu ludzi.
Odwróciłam się więc i ja i poszłam w swoją stronę.
Właściwy czas i miejsce
Wielu ludzi wierzy, że istnieje na układzie współrzędnych świata punkt doskonały, gdzie czas i miejsce dochodzą do porozumienia. Może to nawet dlatego wyruszają z domu, sądzą, że poruszając się choćby chaotycznie, zwiększą prawdopodobieństwo trafienia do takiego punktu. Znaleźć się w odpowiednim momencie i w odpowiednim miejscu, wykorzystać okazję, chwycić chwilę za grzywkę, wtedy szyfr zamka zostanie złamany, kombinacja cyfr do wygranej – odkryta, prawda – odsłonięta. Nie przegapić, surfować po przypadku, zbiegu okoliczności, zrządzeniach losu. Nic nie potrzeba – wystarczy tylko się stawić, zameldować w tej jedynej konfiguracji czasu i miejsca. Można tam spotkać wielką miłość, szczęście, wygraną w toto-lotka albo wyjaśnienie tajemnicy, nad którą wszyscy biedzą się daremnie od lat, lub śmierć. Czasami rano ma się nawet wrażenie, że ten moment jest już blisko, może przydarzy się już dzisiaj.
Instrukcja
Śniłam, że przeglądam amerykański magazyn z fotografiami zbiorników wodnych i basenów. Widziałam wszystko, szczegół po szczególe. Litery a, b, c opisywały dokładnie każdą składową część schematów i planów. Z zainteresowaniem zaczęłam czytać artykuł, którego tytuł brzmiał: „Jak zbudować ocean. Instrukcja”.
Uczta popielcowa
– Mówcie mi Eryk4 – wygłaszał zawsze zamiast powitania, gdy wchodził do małego baru, o tej porze roku ogrzewanego tylko drzewem w kominku, i wszyscy uśmiechali się do niego przyjaźnie, a niektórzy nawet wabili go do siebie zachęcającym gestem, który nie znaczył nic innego, jak „przysiądź się”. Bo w sumie był dobrym kompanem i – mimo swoich dziwactw – lubianym. Lecz na początku, dopóki nie wypił odpowiednio dużo, wyglądał na naburmuszonego i siadał w kącie, z dala od kominkowego ciepła. Mógł sobie na to pozwolić – był potężnej postury, odporny na zimno, ogrzewał się sam.
– Wyspa – mówił na początku, niby do siebie wzdychając, ale tak, żeby go inni słyszeli, prowokacyjnie, zamawiając pierwsze ogromne piwo. – Jaki to nędzny stan umysłu. Dupa świata.
Tamci – zdaje się – nie rozumieli go, ale rechotali porozumiewawczo.
– Hej, Eryk, kiedy to się wybierasz na wieloryby? – pokrzykiwali i twarze czerwieniły im się od ognia i alkoholu.
W odpowiedzi Eryk klął barokowo, czystą poezją, nikt tak nie potrafił – i była to część cowieczornego rytuału. Każdy dzień posuwał się bowiem do przodu jak prom na linach, od jednego brzegu do drugiego, mijając po drodze te same czerwone boje, których zadaniem było łamać monopol wody na bezmiar i czynić
4
– Herman Melville,