Bieguni. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bieguni - Olga Tokarczuk страница 10

Bieguni - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

jest w mieście.

      Prom przycumował już do nabrzeża. Jest ogromny, wielki jak budynek, pływający blok. „Posejdon”. Wielkie wrota już otwarto, do tej ziejącej jaskini ustawiła się kolejka samochodów i zaspanych ludzi; zaraz zaczną wpuszczać. Kunicki staje przy barierce i przygląda się grupie kupujących bilety. Niektórzy są z plecakami, wśród nich piękna dziewczyna w kolorowym turbanie; patrzy na nią, nie może oderwać wzroku. Obok dziewczyny wysoki chłopak o skandynawskiej urodzie. Są kobiety z dziećmi, chyba miejscowe, bez bagaży, jakiś człowiek w garniturze, z teczką. Jest para – ona przytulona do jego piersi, ma zamknięte oczy, jakby chciała odespać zbyt krótką noc. I kilka samochodów – jeden załadowany po dach, z niemieckimi rejestracjami, dwa włoskie. I miejscowe bagażówki – po chleb, warzywa, pocztę. Wyspa musi żyć. Kunicki dyskretnie zagląda do samochodów.

      W końcu kolejka rusza, prom połyka ludzi i samochody, nikt nie protestuje, idą jak cielęta. Podjeżdża jeszcze grupa francuskich motocyklistów, pięcioro, ci są ostatni i też posłusznie znikają w paszczy „Posejdona”.

      Kunicki czeka, aż wrota zamkną się z mechanicznym zgrzytem. Bileter zatrzaskuje okienko i wychodzi zapalić papierosa. Obydwaj są świadkami, jak prom z nagłym hałasem odbija od brzegu.

      Mówi, że szuka kobiety i dziecka, wyciąga z kieszeni jej paszport i podtyka go pod nos tamtemu.

      Bileter patrzy na zdjęcie w paszporcie, pochyla się nad nim. Mówi po chorwacku coś w tym rodzaju:

      – Policja nas już o nią pytała. Nikt jej tu nie widział – zaciąga się papierosem i dodaje: – To nie jest duża wyspa, zapamiętałoby się.

      Nagle kładzie Kunickiemu rękę na ramieniu, jakby się dawno znali.

      – Kawy? Napijesz się kawy? – i pokazuje głową otwieraną właśnie kafejkę przy porcie.

      Tak, kawy. Czemu nie?

      Kunicki siada przy małym stoliku, a tamten za chwilę przychodzi z podwójnymi espresso. Piją w milczeniu.

      – Nie martw się – mówi bileter. – Tutaj nie ma się jak zgubić. Tutaj wszyscy jesteśmy widoczni jak na dłoni. – Tak mówi i pokazuje otwartą dłoń przeoraną kilkoma grubymi liniami. Potem przynosi mu bułkę z kotletem i sałatą. W końcu odchodzi, zostawiając Kunickiego nad niedopitą kawą. Kiedy znika, Kunickiemu wyrywa się krótki szloch; jest jak kęs bułki, więc przełyka go, nie czując smaku.

      Nie może pozbyć się wyrażenia, że są widoczni jak na dłoni. Przez kogo? Kto miałby na nich wszystkich patrzeć, na tę wyspę na morzu, na nitki asfaltowych dróg z portu do portu, na roztopionych w upale kilka tysięcy ludzi, miejscowych i turystów, trwających w ruchu. Migają mu w głowie obrazy ze zdjęć satelitarnych, podobno można na nich dojrzeć napis na pudełku od zapałek. Czy to możliwe? Pewnie i widać stamtąd jego początki łysiny. Wielkie chłodne niebo pełne ruchomych oczu niespokojnych satelitów.

      Wraca do samochodu przez mały cmentarz koło kościoła. Wszystkie groby zwrócone są w stronę morza, jak w amfiteatrze, więc zmarli obserwują powolny, powtarzalny rytm portu. Zapewne cieszy ich biały prom, może biorą go nawet za archanioła, który eskortuje dusze w tej podniebnej przeprawie.

      Kunicki zauważa, że powtarza się kilka nazwisk. Ludzie tutaj muszą być jak te koty – chowają się wsobnie, obracają w kręgu kilku rodzin, rzadko wychodzą poza nie. Zatrzymuje się tylko raz – widzi mały nagrobek i zaledwie dwa rzędy liter:

      Zorka 9 II 21 – 17 II 54

      Srečan 29 I 54 – 17 VII 54

      Przez chwilę szuka w tych datach algebraicznego porządku, wyglądają jak szyfr. Matka i syn. Jakaś tragedia ujęta w daty, rozpisana na etapy. Sztafeta.

      I to już koniec miasta. Jest zmęczony, upał sięgnął zenitu i teraz pot zalewa mu oczy. Gdy znowu wspina się samochodem w głąb wyspy, widzi, że ostre słońce zamienia ją w najbardziej nieprzyjazne miejsce na ziemi. Upał cyka jak zegarowa bomba.

      Na policji częstują go zimnym piwem, jakby chcieli ukryć pod białą pianą swoją bezradność. „Nikt ich nie widział”, mówi masywny urzędnik i grzecznie odwraca ku niemu wentylator.

      – Co robić? – pyta policjanta, stojąc w drzwiach.

      – Niech pan odpocznie – odpowiada tamten.

      Ale Kunicki zostaje na komisariacie i wsłuchuje się we wszystkie telefoniczne rozmowy, w pełne ukrytych znaczeń trzaski walkie-talkie, aż przychodzi po niego Branko i zabiera go na obiad. Prawie nie rozmawiają. Potem każe się odwieźć do hotelu, jest słaby i kładzie się na łóżku w ubraniu. Czuje swój pot; obrzydliwy zapach strachu.

      Leży w ubraniu wśród wyrzuconych z toreb rzeczy, na wznak. Jego wzrok z uwagą bada ich konstelację, wzajemne położenie, wskazywane kierunki, tworzone figury. To mogłaby być wróżba. Jest tam do niego list, napisany w sprawie jego żony i dziecka, ale przede wszystkim w sprawie jego samego. Nie zna tego pisma ani tych znaków, z pewnością nie pisała ich ludzka ręka. Ich związek z nim jest oczywisty, sam fakt, że na nie patrzy, jest istotny; i to, że je widzi, jest wielką tajemnicą, jest nią, że w ogóle może patrzeć i widzieć, tajemnicą jest to, że jest.

      Wszędzie i nigdzie

      Kiedy wyruszam w podróż, znikam z map. Nikt nie wie, gdzie jestem. W punkcie, z którego wyszłam, czy w punkcie, do którego dążę? Czy istnieje jakieś „pomiędzy”? Czy jestem jak ten zgubiony dzień, gdy leci się na wschód, i odnaleziona noc, gdy na zachód? Czy obowiązuje mnie to samo prawo, z którego dumna jest fizyka kwantowa – że cząstka może istnieć równocześnie w dwóch miejscach? Czy inne, o którym jeszcze nie wiemy i którego nie udowodniono – że można podwójnie nie istnieć w jednym i tym samym miejscu?

      Myślę, że takich jak ja jest wielu. Znikniętych, nieobecnych. Pojawiają się nagle w terminalach przylotów i zaczynają istnieć, gdy urzędnicy wbiją im do paszportu stempel albo gdy uprzejmy recepcjonista w jakimś hotelu wręczy im klucz. Zapewne odkryli już swoją niestałość i zależność od miejsc, pór dnia, od języka czy miasta i jego klimatu. Płynność, mobilność, iluzoryczność – to właśnie znaczy być cywilizowanym. Barbarzyńcy nie podróżują, oni po prostu idą do celu albo dokonują najazdów.

      Podobnie sądzi kobieta, która częstuje mnie ziołową herbatą z termosu, gdy obie czekamy na bus z dworca na lotnisko; dłonie ma pomalowane henną w skomplikowany wzór, który z dnia na dzień staje się nieczytelny. Gdy wsiadamy, robi mi wykład na temat czasu. Mówi, że ludy osiadłe, rolnicze wolą przyjemności czasu kolistego, w którym każde wydarzenie musi wrócić do własnego początku, zwinąć się w embrion i powtórzyć proces dojrzewania i śmierci. Lecz nomadzi i kupcy, gdy wyruszają w drogę, musieli wymyślić dla siebie inny czas, który lepiej odpowiadałby podróży. To czas linearny, bardziej użyteczny, bo jest to miarą dążenia do celu i narastania procentów. Każdy moment jest inny i nigdy się nie powtórzy, sprzyja więc ryzyku i braniu pełnymi garściami, korzystaniu z chwili. Lecz w gruncie rzeczy było to gorzkie odkrycie – kiedy zmiana w czasie jest nieodwracalna, utrata i żałoba stają się czymś codziennym. To dlatego z ust nie schodzą im nigdy takie słowa jak „daremny” i „wyczerpany”.

      – Daremny

Скачать книгу