Bieguni. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bieguni - Olga Tokarczuk страница 8

Bieguni - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

wszyscy poszukiwacze. Z twarzami obróconymi ku wodzie.

      Pies gubi trop, zawraca, w końcu kładzie się na środku ścieżki.

      – To je zato jer je po noči padala kiša – mówi ktoś po chorwacku i Kunicki dobrze rozumie, że chodzi o nocny deszcz.

mapa_10_na_nieparzysta.pdf

      Przychodzi Branko i zabiera go na późny lunch. Policja jeszcze tam zostaje, ale oni zjeżdżają do Komiży. Prawie nie rozmawiają. Kunicki zdaje sobie sprawę, że pewnie Branko nie wie, co mu powiedzieć, i do tego jeszcze w obcym języku, po angielsku. Więc dobrze, niech nic nie mówi. Zamawiają smażoną rybę w restauracji nad samym morzem; to nawet nie jest restauracja, ale kuchnia znajomych Branka. Wszyscy tutaj to jego znajomi, są nawet jakoś podobni do siebie, rysy mają bardziej ostre, twarze jakby wysmagane wiatrem, plemię wilków morskich. Branko nalewa mu wina i namawia, żeby wypił. Sam też wychyla je duszkiem. Nie pozwala potem zapłacić. Dzwonią do niego.

      – They manage to get a helicopter, an airplane. Police – mówi Branko.

      Ustalają plan wyprawy wzdłuż brzegów wyspy, łodzią Branka. Kunicki dzwoni do Polski, do rodziców, słyszy zdarty, swojski głos ojca, mówi mu, że muszą zostać jeszcze trzy dni. Nie powie prawdy. Wszystko w porządku, po prostu muszą zostać. Dzwoni też do pracy, że ma drobne kłopoty, i prosi jeszcze o trzy dni urlopu. Nie wie, dlaczego mówi „trzy dni”.

      Czeka na Branka na przystani. Ten pojawia się znowu w swojej koszulce ze znakiem czerwonej muszli, ale to nowa koszulka, czysta, świeża, widocznie ma takich wiele. Odnajdują wśród przycumowanych łodzi mały kuter. Niebieskie litery wypisane na burcie w dość niezdarny sposób obwieszczają imię: „Neptun”. Wtedy Kunicki przypomina sobie, że prom, którym tutaj przypłynęli, nazywał się „Posejdon”. I wiele rzeczy, barów, sklepów, łodzi nazywa się „Posejdon”. Albo „Neptun”. Te dwa imiona morze wyrzuca niczym muszle. Ciekawe, jak sobie załatwili copyright u tego boga. Czym mu płacą?

      Sadowią się w kutrze, jest mały, ciasny, to raczej łódź motorowa z drewnianą kabinką, byle jak skleconą z desek. Branko trzyma tam butelki na wodę, puste i pełne. W niektórych jest wino z jego winnicy, białe, dobre, mocne. Każdy ma tutaj swoją winnicę i swoje wino. Branko wyciąga stamtąd silnik i mocuje go na rufie. Zaskakuje za trzecim razem i odtąd muszą do siebie krzyczeć. Hałas jest nieznośny, ale już po chwili mózg przyzwyczaja się do niego, jak do grubego zimowego ubrania, które oddziela ciało od reszty świata. Powoli w tym hałasie pogrąża się widok malejącej zatoki i portu. Kunicki dostrzega dom, w którym mieszkali, a nawet okna kuchni i kwiat agawy rozpaczliwie strzelający w niebo niczym skamieniały fajerwerk, tryumfalna ejakulacja.

      Na jego oczach wszystko kurczy się i zlewa: domy – w ciemną i nieregularną linię, port – w chaotyczną białą plamę poprzetykaną kreskami masztów; za to nad miasteczkiem wyrastają góry, nagie, szare, nakrapiane zielenią winnic. Rosną, stają się ogromne. Od środka, z drogi, wyspa wydawała się mała, teraz widać jej potęgę; bryła skał ułożona w monumentalny stożek, pięść wystająca z wody.

      Gdy skręcają w lewo, wypływając z zatoki na pełne morze, brzeg wyspy wydaje się stromy, groźny.

      Źródłami ruchu są białe grzbiety fal uderzające o skały i zaniepokojone obecnością łodzi ptaki. Gdy na powrót włączają silnik, ptaki spłoszone znikają. I jeszcze – pionowa linia odrzutowca, który rozpruwa niebo na dwie płachty. Samolot leci na południe.

      Ruszają. Branko zapala dwa papierosy i jednego daje Kunickiemu. Ciężko palić, spod dzioba pryskają małe kropelki wody i osiadają na wszystkim.

      – Patrz na wodę – krzyczy Branko – na wszystko, co pływa.

      Kiedy zbliżają się do zatoki z jaskinią, widzą helikopter – leci w przeciwną stronę. Branko staje na środku łodzi i macha. Kunicki patrzy na maszynę, prawie szczęśliwy. Wyspa jest niewielka, myśli po raz setny, z góry nic się na niej nie ukryje przed wzrokiem wielkiej mechanicznej ważki, wszystko będzie widać jak na talerzu.

      – Płyńmy do „Posejdona” – krzyczy do Branka, ale ten nie jest przekonany.

      – Tam nie ma przejścia – odkrzykuje.

      Kuter jednak skręca i zwalnia. Wpływają między skały z wyłączonym silnikiem.

      Ta część wyspy też powinna się nazywać „Posejdon”, jak wszystko, myśli Kunicki. Bóg zbudował sobie tutaj własne katedry: nawy, jaskinie, kolumny i chóry. Linie są nieprzewidywalne, rytm fałszywy i nierówny. Czarne magmowe skały błyszczą od wody, jakby pokryto je rzadkim ciemnym metalem. Teraz, o zmierzchu, te budowle są porażająco smutne, to kwintesencja opuszczenia, nikt się tutaj nigdy nie modlił. Kunicki ma nagle wrażenie, że widzi pierwowzory ludzkich kościołów, że tutaj powinno się prowadzić wszelkie wycieczki, zanim się pojedzie do Reims, do Chartres. Chce się tym odkryciem podzielić z Brankiem, ale hałas jest zbyt wielki, żeby mówić. Widzą inną, większą łódź z napisem: „Policie. Split”. Płynie wzdłuż stromej linii brzegu. Łodzie podpływają do siebie i Branko rozmawia z policjantami. Nie ma żadnych śladów, nic. Tak przynajmniej sądzi Kunicki, bo warkot motoru zagłusza rozmowę. Chyba porozumiewają się ruchem ust i łagodnym, bezradnym unoszeniem ramion, które nie pasuje do ich białych policyjnych koszul z pagonami. Pokazują, żeby wracać, bo zaraz zrobi się ciemno. Tylko to słyszy Kunicki: „Wracajcie”. Branko dodaje gazu, brzmi to jak wybuch. Woda drętwieje, w morze rozchodzą się fale, drobniutkie jak ciarki.

      Przybijanie do wyspy wygląda zupełnie inaczej niż za dnia. Najpierw widzą roziskrzone światła, które z każdą chwilą coraz bardziej odrywają się od siebie i formują szeregi. Rosną w zapadającym mroku, stają się osobne, różne – inne są światła jachtów przybyłych do nabrzeża, a inne w oknach domów; inne są oświetlone szyldy, a inne ruchome światła samochodów. Bezpieczny widok oswojonego świata.

      W końcu Branko wyłącza silnik i łódka przybija do brzegu. Nieoczekiwanie spód szoruje po kamieniach – przypłynęli na małą miejską plażę, tuż pod hotelem, daleko od przystani. Teraz Kunicki domyśla się dlaczego. Przy rampie, tuż przy plaży stoi policyjny samochód, dwóch mężczyzn w białych koszulach wyraźnie czeka na nich.

      – Chyba chcą z tobą rozmawiać – mówi Branko i cumuje łódź. Kunicki nagle słabnie, boi się tego, co może usłyszeć. Że znaleźli ciała. Tego się boi. Idzie do nich na miękkich nogach.

      Chwała Bogu, chodzi o zwykłe przesłuchanie. Nie, nie mają nic nowego. Jednak minęło tyle czasu, sprawa stała się poważna. Wiozą go tą samą, jedyną na wyspie szosą do Visu, na posterunek. Jest już całkiem ciemno, ale widocznie znają dobrze drogę, bo nawet nie zwalniają na zakrętach. Szybko mijają tamto miejsce.

      Na posterunku czekają na niego nowi. Tłumacz, wysoki, przystojny mężczyzna, który mówi, powiedzmy to szczerze, słabym polskim – przywieźli go specjalnie ze Splitu – i jeszcze oficer. Zadają rutynowe pytania, jakoś obojętnie, i dociera do niego, że stał się podejrzanym.

      Odwożą go pod sam hotel. Wysiada i robi ruch, jakby miał tam wejść. Jednak tylko udaje, że wchodzi. Czeka w ciemnym korytarzyku, aż odjadą, aż ucichnie warkot silnika samochodu, i wychodzi na ulicę. Idzie w stronę największego skupiska świateł, w stronę bulwaru przy przystani, gdzie są wszystkie

Скачать книгу