Bieguni. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bieguni - Olga Tokarczuk страница 7

Bieguni - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Przez ten czas opuchnięte słońce opuszcza się nad winnice, a gdy wyjdą na samą górę, okaże się, że dotyka już morza. Mimowolnie są świadkami operowej dłużyzny jego zachodu. W końcu ludzie zapalają latarki. Już po ciemku schodzą na wysoki, urwisty brzeg wyspy, gdzie pełno małych zatoczek, i sprawdzają dwie z nich, w każdej stoją kamienne domki, zamieszkane przez tych bardziej ekscentrycznych turystów, którzy nie lubią hoteli i wolą więcej zapłacić za brak bieżącej wody i elektryczności. Ludzie gotują na kamiennych kuchniach albo mają ze sobą butle z gazem. Łowią ryby, które wędrują z morza wprost na ruszt. Nie, nikt nie widział kobiety z dzieckiem. Zaraz będą jeść kolację – na stołach pojawiają się chleb, sery, oliwki i biedne ryby, które jeszcze w południe oddawały się swoim bezmyślnym zajęciom w morzu. Co jakiś czas Branko dzwoni do hotelu w Komiży – prosi go o to Kunicki, bo wydaje mu się, że ona zabłądziła i w końcu doszła tam inną drogą. Ale Branko po każdym telefonie poklepuje go tylko po plecach.

      Około północy okazuje się, że grupa mężczyzn stopniała i jest wśród nich tych dwóch, których Kunicki zobaczył przy stoliku w Komiży. Teraz, przy pożegnaniu, przedstawiają się: Drago i Roman. Idą razem do samochodu. Kunicki jest im wdzięczny za pomoc, nie wie, jak to okazać, zapomniał, jak po chorwacku mówi się „dziękuję”; musi być jakoś „djakuju”, „djakuje” czy coś w tym rodzaju. Właściwie przy odrobinie dobrej woli mogliby wspólnie wypracować jakąś słowiańską koiné, zestaw podobnych, podręcznych słowiańskich słów, używanych bez gramatyki, zamiast osuwać się w drętwą i uproszczoną wersję angielskiego.

      W nocy pod jego dom przypływa łódź. Mają się ewakuować, to powódź. Woda sięga już pierwszego piętra budynków. W kuchni przeciska się przez fugi między kafelkami i wypływa ciepłymi strużkami z elektrycznych gniazdek. Książki spuchły od wilgoci. Otwiera jedną i widzi, że litery spływają jak makijaż, pozostawiając puste zamazane kartki. Okazuje się, że wszyscy odpłynęli już poprzednim transportem, został tylko on.

      Przez sen słyszy krople leniwie padającej z nieba wody, która po chwili zamienia się w gwałtowną krótką ulewę.

      Benedictus, qui venit

      Kwiecień na autostradzie, smugi czerwonego słońca na asfalcie, świat starannie przykryty lukrem niedawnego deszczu – wielkanocna babka. W Wielki Piątek, o zmierzchu, gdzieś między Belgią i Holandią jadę samochodem – nie wiem dokładnie, bo granica znikła, zatarła się zupełnie, nie używana. Stacja radiowa nadaje „Requiem”. Przy „Benedictus” wzdłuż autostrady zapalają się lampy, jakby chciały uprawomocnić przekazane mi przez radio mimowolne błogosławieństwo.

      Lecz, prawdę mówiąc, mogło to znaczyć tylko tyle, że znalazłam się już w Belgii, gdzie miłym dla podróżnych zwyczajem oświetla się wszystkie autostrady.

      Panoptikum

      Panoptikum i wunderkamera, jak się dowiedziałam z przewodnika po muzeum, to stateczna para, która poprzedzała istnienie muzeów. Były to wystawy zbiorów wszelkich osobliwości, które ich właściciele zwozili z dalszych i bliższych podróży.

      Nie można jednak nie pamiętać, że panoptikonem Bentham nazwał swój genialny system dozorowania więźniów; miał on na celu taką konstrukcję przestrzeni, żeby każdy z więźniów był nieustannie widziany.

      Kunicki. Woda II

      – Wyspa nie jest znowu taka wielka – mówi rano Djurdżica, żona Branka, i nalewa mu mocnej, gęstej kawy do filiżanki.

      Wszyscy to powtarzają jak mantrę. Kunicki rozumie, co chcą mu powiedzieć, sam to wie, że wyspa jest zbyt mała, żeby się na niej zgubić. Wyspa ma ledwie ponad dziesięć kilometrów długości i tylko dwie większe osady, miasta Vis i Komiżę. Można ją dokładnie przeszukać, centymetr po centymetrze, jak szufladę. I ludzie w obu miasteczkach dobrze się znają. Noce są ciepłe, na polach rosną winnice, a figi prawie już dojrzały. Nawet jeżeli zabłądzili, nic im się nie stanie, nie umrą z głodu ani z zimna, nie zjedzą ich dzikie zwierzęta. Spędzą ciepłą noc na suchej, rozgrzanej trawie, pod oliwką, będą słyszeć senny szum morza. Z każdego miejsca jest nie więcej niż trzy, cztery kilometry do drogi. Na polach stoją kamienne domki z beczkami na wino, z winnymi prasami, niektóre zaopatrzone w jedzenie i świece. Na śniadanie zjedzą kiść dojrzałych winogron albo normalny posiłek u letników w zatoczkach.

      Schodzą pod hotel, gdzie czeka już na nich policjant, ale inny, młodszy. Kunicki przez chwilę ma nadzieję, że przyszedł z dobrymi wieściami, ale ten prosi o paszport. Uważnie spisuje dane, mówi, że będą ich szukać także na stałym lądzie, w Splicie. I na innych okolicznych wyspach.

      – Mogła iść brzegiem – tłumaczy.

      – Nie miała pieniędzy. No money. Wszystko jest tutaj. – Kunicki pokazuje torebkę i wyciąga z niej portmonetkę, czerwoną, wyszywaną koralikami. Otwiera ją i podsuwa pod oczy policjantowi. Tamten wzrusza ramionami i spisuje adres w Polsce.

      – Ile dziecko ma lat?

      Kunicki odpowiada, że trzy.

      Jadą serpentynami w to samo miejsce, dzień zapowiada się upalny i jasny, prześwietlony jak klisza. W południe zniknie z niej wszelki obraz. Kunicki myśli o możliwości patrzenia z góry, o helikopterze, bo przecież wyspa jest prawie naga. Myśli też o chipach, że daje się je zwierzętom, wędrownym ptakom, bocianom i żurawiom, a nie starcza ich dla ludzi. Wszyscy powinni mieć taki chip, dla własnego bezpieczeństwa; potem można by śledzić każdy ludzki ruch w Internecie – drogi, punkty spoczynku, błądzenie. Ilu uratowałoby się od śmierci! Ma przed oczami obraz z ekranu komputera – kolorowe linie, jakie wyznaczaliby ludzie, ciągłe ślady, znaki. Kręgi i elipsy, labirynty. Może także nieskończone ósemki, może nieudane, przerwane nagle spirale.

      Jest pies, czarny owczarek; dają mu jej sweter z tylnego siedzenia. Pies węszy wokół samochodu, a potem rusza ścieżką między oliwki. W Kunickiego wstępuje nagle energia, zaraz wszystko będzie jasne. Biegną za psem. Owczarek zatrzymuje się tam, gdzie musieli się widocznie załatwiać, chociaż nie ma żadnego śladu. Stoi zadowolony z siebie, ale przecież, psie, to nie wszystko. Gdzie ludzie, dokąd poszli? Pies nie rozumie, czego od niego chcą, ale rusza dalej z ociąganiem, zupełnie w bok, wzdłuż szosy, oddalając się od winnic.

      Więc poszła wzdłuż drogi, myśli Kunicki, musiało się jej pomylić. Mogła wyjść dalej i czekać na niego kilkaset metrów stąd. Ale czy nie słyszała klaksonu? A potem? Może ktoś ich podwiózł, lecz skoro się nie znaleźli, to dokąd mógł ich podwieźć ten ktoś? Ktoś. Niejasna, rozmazana barczysta postać. Szeroki kark. Porwanie. Ogłuszył ich i załadował do bagażnika? Przewiózł promem na ląd, teraz są w Zagrzebiu albo w Monachium, albo gdziekolwiek. A jak przekroczył granicę z dwoma nieprzytomnymi ciałami?

      Jednak pies zaraz skręca w pusty wąwóz biegnący ukośnie od drogi, w kamienistą długą wyrwę i biegnie nią dalej w dół, po kamieniach. Tam zaczyna się mała, zaniedbana stara winnica, a w niej widzą dom z kamienia, podobny do kiosku, przykryty zardzewiałą blachą falistą. Przed drzwiami leży kupka suchych łodyg winorośli, chyba do spalenia. Pies kręci się wokół domu, zatacza kręgi i wraca pod drzwi. Jednak drzwi są zamknięte na kłódkę – patrzą na to zdziwieni. Wiatr nawiał patyczków

Скачать книгу