Bieguni. Olga Tokarczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bieguni - Olga Tokarczuk страница 9

Bieguni - Olga Tokarczuk

Скачать книгу

od morza. Ma ochotę skręcić w górę, w jedną z uliczek biegnących w stronę domu Branka, ale nie śmie, pewnie śpią. Przysiada więc przy małym stoliku, na skraju ogródka. Kelner go ignoruje.

      Przygląda się mężczyznom, którzy schodzą się do stolika obok. Siadają i dostawiają jedno krzesło, jest ich pięciu. Zanim podejdzie kelner, zanim jeszcze zamówią drinki, już wiąże ich niewidzialna komitywa.

      Są w różnym wieku, dwóch z nich ma gęste brody, lecz zaraz te wszystkie różnice znikną w kręgu, który mimowolnie już utworzyli. Mówią, ale nie jest ważne, co mówią – mogłoby wyglądać, że przygotowują się do wspólnego śpiewu, próbują głosu. Śmiech wypełnia przestrzeń wewnątrz okręgu – dowcipy, nawet te dobrze znane, są jak najbardziej na miejscu, wręcz pożądane. Ten śmiech jest niski, wibrujący, podbija przestrzeń i każe zamilknąć turystom przy sąsiednim stoliku – spłoszonym nagle kobietom w średnim wieku. Przyciąga ciekawe spojrzenia.

      Szykują sobie publiczność. Wejście kelnera z tacą drinków staje się uwerturą, a kelner, młody chłopak, zostaje nieświadomym niczego konferansjerem, który zapowiada taniec, operę. Na jego widok ożywiają się, jakaś ręka podnosi się i wskazuje mu miejsce – tutaj. Chwila ciszy, i już szklane krawędzie wędrują do ust. Niektórym z nich, tym najbardziej niecierpliwym, nie udaje się uniknąć zamknięcia oczu, zupełnie jak w kościele, gdy ksiądz z namaszczeniem kładzie na wyciągniętym języku biały opłatek. Świat jest gotowy do wywrotki – tylko umownie podłoga jest pod nogami, a sufit nad głową, ciało nie należy już jedynie do siebie, ale jest częścią żywego łańcucha, kawałkiem żywego kręgu. Tak i teraz szklanki wędrują do ust, sam moment ich opróżnienia jest prawie niewidzialny, odbywa się to w błyskawicznym skupieniu, z chwilową powagą. Odtąd mężczyźni będą się ich trzymać – szklanek. Ciała siedzące wokół stolika zaczną zataczać swoje kręgi, czubki głów będą wyznaczać w powietrzu koła, najpierw mniejsze, potem większe. Będą zachodzić na siebie, kreśląc nowe łuki. W końcu powstaną ręce, najpierw wypróbują swoją siłę w powietrzu, w gestach, którymi ilustruje się słowa, a potem powędrują ku ramionom towarzyszy, ku ich barkom i plecom, klepiąc je i wspierając. Będą to dotknięcia w istocie miłosne. Bratanie się rąk i pleców nie jest nachalne, to taniec.

      Kunicki patrzy na to z zazdrością. Chciałby wyjść z cienia i dołączyć się do nich. Nie zna tej intensywności. Bliższa mu północ, gdzie wspólnota mężczyzn jest bardziej nieśmiała. Ale na południu, tam gdzie słońce i wino otwiera ciała szybciej i bezwstydniej, ten taniec staje się zupełnie realny. Po godzinie już pierwsze ciało osuwa się i zatrzymuje na oparciu krzesła.

      Kunickiego uderza w plecy ciepła łapa nocnej bryzy, popycha go ku stolikom, jakby namawiała go: „Chodź, no chodź”. Chciałby do nich dołączyć, dokądkolwiek się wybierają. Chciałby, żeby go zabrali ze sobą.

      Wraca nie oświetloną stroną bulwaru do hoteliku, pilnując, żeby nie przekroczyć granicy mroku. Zanim wejdzie w wąską i duszną klatkę schodową, nabiera powietrza i stoi przez chwilę bez ruchu. Później pnie się po schodach, wymacując w ciemnościach stopnie, i od razu pada na łóżko w ubraniu, na brzuch, z rękami rozrzuconymi na boki, jakby ktoś strzelił mu w plecy, a on przez chwilę kontemplował tę kulę, a potem umarł.

      Wstaje po kilku godzinach, dwóch, trzech, bo jeszcze jest ciemno, i po omacku schodzi do samochodu. Szczęka alarm, auto mruga porozumiewawczo, stęsknione. Kunicki wypakowuje z niego bagaże, wszystkie, jak leci. Nosi walizki po schodach i rzuca je na podłogę w kuchni i pokoju. Dwie walizki i mnóstwo tobołków, toreb, koszyków, także ten z prowiantem na drogę, komplet płetw w plastikowym worku, maski, parasol, maty na plażę i skrzynkę z zakupionymi na wyspie winami oraz ajvarem, tym przecierem z papryki, który im tak zasmakował, i jeszcze słoje oliwek. Zapala wszystkie światła i siedzi teraz w tym bałaganie. Potem bierze jej torebkę i delikatnie wytrząsa zawartość na kuchenny stół. Siada i mierzy wzrokiem kupkę żałosnych przedmiotów, jakby to była skomplikowana gra w bierki i do niego należał ruch – wyciągnąć jedną bierkę tak, żeby nie poruszyć innych. Po chwili wahania bierze do ręki szminkę i odkręca zakrętkę. Ciemnoczerwona, prawie nowa. Nie używała jej często. Wącha ją. Pachnie ładnie, trudno powiedzieć czym. Nabiera odwagi i po kolei bierze każdy przedmiot i układa go osobno na stole. Paszport – stary, w niebieskich okładkach, na zdjęciu jest znacznie młodsza, ma długie włosy, rozpuszczone, z grzywką. Na ostatniej stronie podpis jest rozmyty, dlatego często przetrzymują ją na granicy. Czarny notesik, zamykany na gumkę. Otwiera go i przerzuca kartki – jakieś notatki, rysunek żakietu, kolumna cyfr, wizytówka bistro w Polanicy, z tyłu numer telefonu, pukielek włosów, ciemnych, nawet nie pukielek, po prostu kilkadziesiąt pojedynczych włosów. Odkłada na bok. Potem przejrzy dokładniej. Kosmetyczka z egzotycznego hinduskiego materiału, w środku: kredka ciemnozielona, puderniczka (prawie nie ma w niej pudru), zielony tusz do rzęs w spirali, plastikowa temperówka, błyszczyk do ust, pęsetka, poczerniały urwany łańcuszek. Znajduje jeszcze bilet do muzeum w Trogirze, na odwrocie napis, obce słowo; zbliża kartonik do oczu i czyta z trudem: καιρóς, chyba K-A-I-R-O-S, ale nie jest pewny, nic mu to nie mówi. Na dnie pełno piasku.

      Komórka, prawie wyładowana. Sprawdza ostatnie połączenia – wyświetla się jego własny numer, przeważnie, ale są też inne, nic mu nie mówią, dwa albo trzy. „Otrzymane wiadomości” – tylko jedna – od niego, gdy zgubili się w Trogirze. „Jestem przy fontannie na głównym placu”. „Wysłane wiadomości” – pusta. Wraca do głównego menu, na ekraniku świeci przez chwilę jakiś wzorek, potem gaśnie.

      Paczka napoczętych chusteczek higienicznych. Ołówek, dwa długopisy, jeden żółty bic, drugi z napisem „Hotel Mercure”. Drobne monety, grosze i eurocenty. Portmonetka, a w niej chorwackie banknoty, niewiele, i polskie dziesięć złotych. Karta Visa. Bloczek pomarańczowych karteczek, przybrudzony. Miedziana szpilka z jakimś antycznym wzorkiem, wygląda na połamaną. Dwa cukierki kopiko. Aparat fotograficzny, digitalny w czarnym etui. Gwóźdź. Biały spinacz. Złotko po gumie do żucia. Okruszki. Piasek.

      Układa to wszystko starannie na czarnym matowym blacie, każda rzecz w równej odległości od drugiej. Podchodzi do kranu, pije wodę. Wraca do stołu i zapala papierosa. Potem zaczyna robić zdjęcia jej aparatem, każdemu przedmiotowi osobno. Fotografuje powoli, z namaszczeniem, na maksymalnym zbliżeniu, z włączoną lampą błyskową. Żałuje tylko, że ten mały aparacik nie może zrobić zdjęcia sobie samemu. On też jest dowodem w sprawie. Potem przenosi się do sieni, gdzie stoją torby i walizki, i każdej z nich cyka jeden obrazek. Na tym jednak nie poprzestaje, rozpakowuje walizki i zaczyna fotografować każdą sztukę odzieży, każdą parę butów, każdą tubkę kremu i książkę. Zabawki małego. Wyrzuca nawet z reklamówki brudne ubrania i tej niekształtnej kupce też robi zdjęcie.

      Znajduje małą butelkę rakiji i wypija ją jednym duszkiem, z aparatem w dłoniach, w końcu fotografuje pustą butelkę.

      Jest już widno, kiedy rusza samochodem w stronę Visu. Ma ze sobą zeschnięte kanapki, które ona zrobiła na drogę. W upale masło spłynęło, nasączyło kawałki chleba lśniącą tłustą warstewką, żółty ser teraz jest twardy i na wpół przezroczysty jak plastik. Zjada dwie, wyjeżdżając z Komiży; ręce wyciera o spodnie. Jedzie wolno, ostrożnie, patrząc na boki, na wszystko, co mija, pamiętając, że w jego krwi jest alkohol. Ale czuje się mocny i niezawodny jak maszyna. Nie ogląda się za siebie, chociaż wie, że tam za jego plecami metr po metrze rośnie morze. Powietrze jest tak czyste, że pewnie ze szczytu uda się dostrzec brzegi Włoch. Na razie zatrzymuje się w zatoczkach i lustruje wszystko wokół,

Скачать книгу