Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 5

Bakakaj i inne opowiadania - Witold  Gombrowicz

Скачать книгу

jaka zawsze cechowała moją naturę, a dyrektor wziął mnie łaskawie pod brodę. Sądziłem, że im lepiej będę się sprawował, tym bardziej zasłużę na względy nauczycieli i towarzyszy. Me dobre chęci rozbijały się jednak o nieprzenikliwy mur tajemnicy. Jakiej tajemnicy? Ba! Nie wiedziałem, a i teraz właściwie nie wiem – czułem tylko, żem otoczony ze wszystkich stron obcą mi, wrogą, a przecież uroczą tajemnicą, której przebić nie mogę. Czyż bo nie uroczy to i tajemniczy wierszyk: „Raz, dwa, trzy, wszystkie Żydy psy, a Polacy złote ptacy, a wychodzisz ty” – którym wywoływaliśmy się z towarzyszami, podczas zabaw na szkolnym podwórku? Czułem, że uroczy – deklamowałem go z rozkoszą i przejęciem, lecz czemu uroczy, tego pojąć nie umiałem i zdawało mi się nawet, że jestem zgoła niepotrzebny, że raczej powinienem stanąć na boku i przypatrywać się tylko. Nadrabiałem pilnością i grzecznością, ale za pilność i grzeczność moją spotkałem się z antypatią nie tylko uczniów, lecz, co dziwniejsze i bardziej niesprawiedliwe, również i nauczycieli.

      Pamiętam także:

      Kto ty jesteś? Polak mały.

      Jaki znak twój? Orzeł biały.

      I pamiętam nieodżałowanego mego profesora historii i literatury ojczystej – cichy, niemrawy raczej staruszek, nigdy nie podnoszący głosu. – Panowie – mówił, kaszląc w wielką fularową chustkę, lub palcem wytrząsając z ucha – któryż inny naród był Mesjaszem narodów? Przedmurzem chrześcijaństwa? Któryż inny miał księcia Józefa Poniatowskiego? Jeśli chodzi o liczbę geniuszów, prekursorów zwłaszcza, mamy ich tyleż, co cała Europa. I znienacka rozpoczynał: – Dante? – Ja wiem, panie profesorze – zrywałem się zaraz – Krasiński! – Molière? – Fredro! – Newton? – Kopernik! – Beethoven? – Chopin! – Bach? – Moniuszko! – Panowie widzicie sami – kończył. – Język nasz stokroć bogatszy od francuskiego, który przecież uchodzi za najdoskonalszy. Cóż Francuz? Petit, petiot, très petit – co najwyżej. A my, jakie bogactwo: mały, malutki, maluchny, malusi, maleńki, malenieczki, malusieńki i tak dalej. Pomimo że ja najlepiej i najszybciej odpowiadałem, nie lubił mnie, czemu? – nie wiedziałem, ale razu pewnego rzekł, pokasłując, dziwnym, porozumiewawczym i poufałym tonem: – Polacy, panowie, zawsze byli leniwi, gdyż lenistwo nieodłącznie idzie w parze z wielkimi zdolnościami. Polacy – zdolne, a leniwe szelmy. Polacy są narodem dziwnie sympatycznym. – Odtąd zapał mój do nauki przygasł, lecz i tym nie zaskarbiłem sobie łask mego pedagoga, choć na ogół miał słabość do leniwych łobuzów.

      Niekiedy przymykał jedno oko, a wtedy cała klasa nadstawiała uszu. – Hę? – mówił. – Wiosenka, co? Po kościach chodzi, ciągnie na łąki i lasy. – Polak zawsze był taki, jak to mówią – wisus i rogata dusza. Na jednym miejscu nie usiedział, ho, ho… dlatego też Szwedki, Dunki, Francuzki i Niemki przepadają za nami, lecz my wolimy nasze Polki, boć ich uroda sławna na świat cały. Te i tym podobne odezwania tak podziałały na mnie, że zakochałem się – w młodej panience, z którą na jednej ławce uczyliśmy się w Łazienkowskim parku. Długo nie wiedziałem, jak zacząć, a gdy w końcu zapytałem: – Czy pani pozwoli?… – nawet nie odpowiedziała. Następnego dnia jednak zasięgnąwszy rady kolegów skupiłem się w sobie i uszczypnąłem ją, a wówczas zmrużyła oczy i zaczęła chichotać…

      Udało się – wróciłem tryumfujący, rozradowany i pewny siebie, lecz także dziwnie zaniepokojony niepojętym dla mnie chichotem i zmrużeniem oczu. – Wiecie co? – rzekłem na szkolnym podwórku – i ja jestem rogata dusza, łobuz, Polak mały, szkoda, żeście mnie widzieć nie mogli wczoraj w parku, ładnych napatrzylibyście się rzeczy… I opowiedziałem wszystko. – Dureń! – powiedzieli, ale pierwszy raz słuchali mnie z zajęciem. Wtem jeden zawołał: – Żaba! – Gdzie? co? Bij żabę! – Rzucili się wszyscy, a ja z nimi. Zaczęliśmy siec ją cienkimi pręcikami, aż zdechła. Rozgorączkowany i dumny, że przypuścili mnie do najbardziej wyłącznych swych zabaw, widząc w tym rozpoczęcie nowej ery w życiu: – Wiecie! – zakrzyknąłem. – Jeszcze jest jaskółka. Jaskółka wpadła do klasy i tłucze się o okna – poczekajcie tylko… Przyniosłem jaskółkę, a, żeby nie mogła pofrunąć, ułamałem jej skrzydło i dalejże do mego pręcika. Tymczasem wszyscy otoczyli ją. – Bidulka – mówili – biedna, mała ptaszyna, dajcie jej chleba i mleka. Gdy zaś spostrzegli, że zamierzam się pręcikiem, kolega Pawelski zmrużył oczy, aż wyraźniej zaznaczyły się jego kości policzkowe, i boleśnie dał mi w mordę.

      – Dostał w mordę! – krzyknęli. – Bez honoru jesteś, Czarniecki, nie daj się, oddaj mu, daj mu w mordę. – Jakże ja mogę – odrzekłem – jeśli jestem słabszy. Jak będę chciał mu oddać, dostanę drugi raz i będę podwójnie zhańbiony. – Wtedy rzucili się na mnie wszyscy i wybili mnie, nie szczędząc szyderstw i złośliwych naigrawań.

      Miłość! – cóż to za czarowny, niepojęty bezsens – uszczypnąć, uszczknąć, a nawet złapać w objęcia – ileż w tym się mieści! Ba, ba! Dziś wiem, czego się trzymać, widzę tu tajne pokrewieństwo z wojną, bo i na wojnie też właściwie chodzi o to, by uszczypnąć, uszczknąć, lub schwytać w objęcia, ale wtedy nie byłem jeszcze życiowym bankrutem, przeciwnie, pełen byłem dobrych chęci. Kochać? Mogę śmiało powiedzieć, że garnąłem się do miłości, gdyż w ten sposób chciałem przebić mur tajemnicy… i z zapałem i wiarą znosiłem wszystkie dziwactwa tego najdziwniejszego pośród uczuć w nadziei, że jednak zrozumiem kiedyś na czym rzecz polega. – Pragnę cię! – mówiłem do ukochanej. Zbywała mię ogólnikami. – Takie z pana zero! – mówiła zagadkowo, patrząc na moje oblicze. – Papinkowaty laluś, maminsynek!

      Zadrżałem: maminsynek? Co przez to chciała powiedzieć? Czyżby domyślała się… bo ja już domyśliłem się po trosze. Rozumiałem już, że jeśli ojciec mój był rasowy do szpiku kości – matka też była rasowa, ale w innym sensie, w sensie semickim. Co skłoniło ojca, tego zubożałego arystokratę, do poślubienia matki, córki bogatego bankiera? Rozumiałem już trwożne jego spojrzenia, sondujące moje rysy, i nocne wycieczki tego człowieka, który, marnując się w obrzydłej symbiozie z matką, dążył z wyższych nakazów gatunku do przekazania swej rasy innym, godniejszym lędźwiom. Rozumiałem? Właściwie – nie rozumiałem i tu znów wyrastał czarowny mur tajemnicy – wiedziałem teoretycznie, lecz sam nie czułem odrazy ani do matki, ani do ojca, byłem przywiązanym synem. I dziś nie pojmuję dobrze, nie znając teorii, nie wiem, jakiej maści jest szczur, zrodzony z czarnego samca i białej samicy, przypuszczam tylko, iż u mnie zaszedł wyjątkowy casus, niespotykany wypadek, ten mianowicie, że wrogie rasy rodziców, będąc ściśle jednakowej siły, zneutralizowały się we mnie tak doskonale, iż jestem szczurem bez maści, bez koloru! Szczur neutralny! Oto los mój, oto moja tajemnica, oto czemu zawsze mi się nie wiodło i, biorąc udział we wszystkim, nie mogłem w niczym wziąć udziału. I dlatego niepokój ogarnął mnie na dźwięk tego słowa: maminsynek – tym większy, iż towarzyszyło mu lekkie opuszczenie powiek, na którym już parę razy sparzyłem się w życiu.

      – Mężczyzna – mówiła, mrużąc piękne oczęta – mężczyzna powinien być zuchwały!

      – Owszem – odpowiadałem – mogę być zuchwały. – Miewała fantazje. Kazała mi skakać przez rowy i dźwigać ciężary. – Niech pan stratuje ten klomb, ale nie teraz, jak stróż będzie patrzył. Niech pan połamie krzewy, niech pan wrzuci do wody kapelusz tego pana! Strzegłem się rezonerstwa, pamiętny incydentu na szkolnym podwórku, a zresztą, gdy pytałem o powód i rację, odpowiadała, że sama nie wie, że jest zagadką, żywiołem. – Sfinksem jestem – mawiała – tajemnicą… – Gdy mi się nie powiodło, była zmartwiona, a gdy się udało, cieszyła się jak dziecko i w nagrodę pozwalała pocałować się w uszko. Ale nigdy nie chciała udzielić odpowiedzi na moje: – ja cię pragnę. – Jest

Скачать книгу