Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 6
3
Horyzont polityczny zaciemniał się, a ukochana moja zdradzała dziwne podniecenie. Ach, te wielkie, te fantastyczne dni wrześniowe! Pachniały one, jak wyczytałem w książce, wrzosem i miętą, były zwiewne, gorzkie, palące i nierzeczywiste. Na ulicach – tłumy, śpiewy i pochody, przerażenie, szaleństwo i egzaltacja, ujęte rytmicznym krokiem przeciągających oddziałów. Tu – starzec-powstaniec, łzy i błogosławieństwo. Ówdzie – mobilizacja, pożegnanie młodych małżonków. Ówdzie – chorągwie, mowa, wybuchy entuzjazmu, hymn narodowy. Przysięgi, poświęcenia, łzy, plakaty, oburzenie, wzniosłość i nienawiść. Nigdy przedtem, jeśli wierzyć artystom, kobiety nie były tak cudne. Ukochana moja przestała zwracać na mnie uwagę, wzrok jej pogłębił się i pociemniał, stał się wymowny, ale spoglądała tylko na wojskowych. – Zastanawiałem się, co mam czynić? Świat zagadki spotęgował się nagle niesamowicie i musiałem podwójnie mieć się na baczności.
Wiwatowałem wraz z innymi i dawałem wyraz memu patriotyzmowi, a kilkakrotnie nawet brałem udział w doraźnych samosądach nad szpiegami. Czułem jednak, że to tylko paliatyw. We wzroku mojej Jadwisi było coś takiego, że co prędzej zgłosiłem się do wojska i otrzymałem przydział do ułanów. I zaraz na wstępie poznałem, że idę drogą właściwą, gdyż na komisji wojskowo-lekarskiej, stojąc nagi z papierem w ręku, wobec sześciu urzędników i dwóch lekarzy, którzy kazali mi podnieść nogę i oglądali piętę – spotkałem się z tym samym badawczym, poważnym, jakby zamyślonym i chłodno oceniającym spojrzeniem Jadwisi i dziwiłem się tylko, że wówczas w parku, zarzucając mi braki jakieś, nie zwróciła uwagi na piętę.
I oto – byłem żołnierzem, ułanem i śpiewałem wraz z innymi: ułani, ułani, malowane dzieci, niejedna panienka za wami poleci. Istotnie, choć pojedynczo biorąc, nikt z nas nie był dzieckiem – gdy gromadą przeciągaliśmy przez miasto z tą śpiewką, pochyleni nad karkami koni, z lancami i daszkami od kaszkietów, przedziwnie cudowny wyraz przewijał się na ustach kobiet i czułem, że tym razem i dla mnie biją serca… Czemu – nie wiem, gdyż byłem wciąż hrabią Stefanem Czarnieckim z matki née Goldwasser, jeno w butach z cholewami i z malinowymi rabatami na kołnierzu. Matka moja, zaklinając, abym nie tolerował, błogosławiła mnie na bój świętą relikwią w obecności całej służby, pośród której pokojówka najwięcej była wzruszona. – Rżnij, pal, morduj – wołała matka w natchnieniu. – Nikomu nie przepuszczaj! Jesteś narzędziem gniewu Jehowy, a raczej, chciałam powiedzieć, Pana Boga. Jesteś narzędziem gniewu, wstrętu, obrzydzenia, nienawiści. Wytrać wszystkich rozpustników, którzy się brzydzą, choć przed ołtarzem przysięgali się nie brzydzić! A ojciec, gorący patriota, płakał na uboczu. – Synu mój – powiedział – krwią zmyć możesz plamę swego pochodzenia. Przed bitwą myśl zawsze o mnie, a jak ognia wystrzegaj się wspomnienia twojej matki, to może cię zgubić. Myśl o mnie i nie daruj! Nie daruj! Co do jednego wytrać tych łajdaków, by zginęły wszystkie inne rasy, a pozostała tylko moja rasa! – A ukochana po raz pierwszy podała mi usta; było to w parku, przy dźwiękach kawiarnianego kwartetu pewnego wieczoru pachnącego wrzosem i miętą – po prostu, bez wstępu, ani żadnych objaśnień podała mi usta. Przenikliwie piękne! Płakać się chce! Dziś rozumiem, że chodziło o nadróbkę trupów, że, ponieważ my, mężczyźni, przedsięwzięliśmy rzeź, one, kobiety, przystępowały ze swej strony do dzieła, ale wówczas nie byłem jeszcze bankrutem i myśl ta, choć ją znałem, była we mnie tylko czczą filozofią i nie wstrzymała łez płynących z oczu.
Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani? Przepraszam, że wrócę znów do tajemnicy, która mię tak nęka. Żołnierz na froncie w błocie i w mięsie się babrze, choroby, liszaje i brud znęcają się nad nim, a do tego, gdy brzuch jest rozdarty pociskiem, często kiszki wyłażą na wierzch… Więc jakże? Czemuż to żołnierz jaskółką jest, a nie żabą? Czemuż zawód żołnierza jest piękny i zewsząd utęskniony? Nie, źle mówię, nie piękny, ale – kraśny, kraśny do najwyższego stopnia. To właśnie – że kraśny – dodawało mi sił w walce z przebrzydłym zdrajcą duszy żołnierskiej, z obawą – i byłem prawie szczęśliwy, jak gdyby już po tamtej stronie nieprzeniknionego muru. Za każdym razem, gdy udało mi się trafnie wystrzelić z karabinu, czułem, że zawisam na niedocieczonym uśmiechu kobiet i na taktach żołnierskiej śpiewki, a nawet, po wielu wysiłkach zdołałem zyskać łaski mego konia – tej dumy ułana – który dotychczas tylko kąsał mię i kopał.
4
Lecz zaszedł wypadek, który wtrącił mię w otchłań moralnego zepsucia, skąd dotychczas nie mogę się wydostać. Wszystko było na najlepszej drodze. Wojna rozszalała się na całym świecie, a wraz z nią – Tajemnica, ludzie pakowali sobie w brzuch bagnety, nienawidzili, brzydzili się i pogardzali, kochali i wielbili, gdzie przedtem wieśniak spokojnie młócił zboże, tam teraz była kupa gruzu. I ja wraz z nimi! Nie miałem wątpliwości, jak działać i co wybierać; twarda dyscyplina wojskowa była mi drogowskazem Tajemnicy. Pędziłem do ataku, lub leżałem w okopie wśród gazów duszących. – Już nadzieja, matka głupich, ukazywała mi radosne perspektywy przyszłości, jak to wrócę do domu z wojska, wyzwolony raz na zawsze z fatalnej neutralności szczurzej… Ale, niestety, stało się inaczej… W dali grały armaty… Na rozoranym polu przed nami noc zapadała, po niebie gnały poszarpane chmury, siekł zimny wicher, a my, kraśniejsi niż kiedykolwiek, już trzeci dzień broniliśmy zażarcie wzgórka, na którym stało połamane drzewo. Właśnie porucznik rozkazał nam trwać aż do śmierci.
Wtem pocisk armatni nadlatuje, pęka, wybucha, ucina ułanowi Kacperskiemu obie nogi, rozrywa brzuch, a ten z początku traci się, nie pojmuje, co się stało, a w chwilę potem też wybucha, ale śmiechem, też pęka, ale ze śmiechu! – trzymając się za brzuch, tryskający krwią, jak fontanna, piszczy i piszczy humorystycznym, wrzaskliwym, histerycznym, krotochwilnym dyszkantem – długie minuty! Jaki śmiech zaraźliwy! Nie macie pojęcia, czym być może taki niespodziewany głos na polu walki. Ledwie zdołałem dotrwać do końca wojny. – A kiedy powróciłem do domu, stwierdziłem, wciąż mając uszy pełne tego śmiechu, że wszystko, czym żyłem dotychczas, w proch się rozpadło, że rozwiały się wniwecz marzenia co do nowej, szczęśliwej egzystencji u boku Jadwisi, i że na pustyni, która nagle się rozwarła, nie pozostaje mi nic innego, jak być komunistą. Dlaczego? – komunistą? Lecz naprzód – co rozumiem przez „komunistę”? W tym określeniu nie zawieram żadnej sprecyzowanej treści ideologicznej, ani programu, ani balastu, przeciwnie, stosuję go raczej dla tego, co jest w nim obce, wrogie i niepojęte, i co najpoważniejsze jednostki zniewala do wzruszenia ramionami, lub do dzikich wrzasków wstrętu i przestrachu.
Lecz, jeśli już koniecznie chodzi o program, to proszę: żądam i obstaję, ażeby wszystko – ojcowie i matki, rasa i wiara, cnota i narzeczone – wszystko było upaństwowione i wydawane za kartkami w równych i dostatecznych porcjach. Żądam i podtrzymuję to żądanie w obliczu całego świata, aby pokrajano moją matkę na kawałeczki i każdemu, kto za mało jest gorliwy w modlitwach, dano po kawałeczku i by tak samo postąpiono z ojcem, w stosunku do istot pozbawionych rasy. Wymagam także, aby wszelkie uśmieszki, wszelkie uroki i wdzięki dostarczane były tylko na wyraźne żądanie, a nieuzasadniony wstręt ma być karany zamknięciem w domu poprawy. Oto program. A co do metody, to polega ona przede wszystkim na piskliwym śmiechu, a także na mrużeniu oczu. – Z pewną przekorą opieram się na zasadzie, że wojna zniszczyła we mnie wszelkie ludzkie uczucia. A dalej