Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 8
– Pan pewnie bardzo niezadowolony z powodu… tej chybionej podróży – rzekła naraz pani K. – jakim tonem?! Tonem obrazy, tonem królowej, której zaniedbano złożyć trzeciego pokłonu – jakby jedzenie kotletów stanowić miało crimen laesae maiestatis!
– Kotlety wieprzowe w domu państwa są doskonałe! – odparłem w złości, gdyż mimo woli robiło mi się coraz bardziej ordynarnie, głupio i nieswojo.
– Kotlety – kotlety…
– Antoś jeszcze nic nie powiedział, mamo – wyrwało się naraz cichej jak trusia, nieśmiałej Cecylii.
– Jak to – nie powiedział? Jak to – nie powiedziałeś? Jeszcze nie powiedziałeś?
– Po co to, mamo? – szepnął Antoni, zbladł i zacisnął zęby, jakby miał siadać na fotelu dentysty.
– Antosiu…
– Ależ bo… Po co? To obojętne… nie warto – zawsze będzie czas – powiedział i zamilkł.
– Antosiu, jakże można, jakże – nie warto, co też ty, Antosiu?
– To nikogo nic… To wszystko jedno…
– Biedaku ty! – szepnęła matka, gładząc go po włosach; ale odtrącił szorstko jej rękę. – Mąż mój – rzekła sucho, zwracając się do mnie – umarł dzisiejszej nocy. – Co?!… Więc umarł? Więc dlatego! Przerwałem jedzenie – odłożyłem nóż i widelec – połknąłem prędko kąsek, który miałem w ustach. – Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał telegram na stacji! Spojrzałem na nich: wszyscy troje – czekali, skromnie i poważnie, ale – czekali, z twarzami surowymi, zamkniętymi, z zaciśniętymi ustami; czekają sztywno – na cóż oni czekają? Ach, prawda, przecież trzeba złożyć kondolencję!
Było to tak niespodziewane, że w pierwszej chwili zupełnie straciłem kontenans. Zmieszany, podniosłem się z krzesła i wybełkotałem niewyraźnie coś jak: – Bardzo mi przykro… Bardzo… Przepraszam. – Zamilkłem, ale oni jeszcze nic na to, jeszcze im było za mało: ze wzrokiem opuszczonym, z twarzami nieruchomymi, w strojach zaniedbanych, on – nie ogolony, one – nie uczesane, o brudnych paznokciach, stali, nic nie mówiąc. Chrząknąłem, szukając na gwałt odpowiedniego zagajenia, właściwego zwrotu, ale w głowie akurat, jak to znacie, kompletna pustka, pustynia, oni zaś – czekają, pogrążeni w cierpieniu. Czekają, nie patrząc – Antoni stuka lekko palcami w blat stołu, Cecylia skubie wstydliwie rąbek brudnej sukni, a matka bez ruchu, jak skamieniała, z owym surowym, nieustępliwym wyrazem matrony. – Zrobiło mi się nieprzyjemnie, choć przecie, jako sędzia śledczy, setki zgonów załatwiałem w życiu. Lecz właśnie… jak powiedzieć – co innego brzydki, przykryty kołdrą trup zamordowany, a co innego na katafalku szanowny zmarły śmiercią naturalną, co innego pewna bezceremonialność, a co innego śmierć uczciwa, przyzwyczajona do względów, do manier, śmierć, że tak powiem, w całym swoim majestacie. Nie, powtarzam, nie zmieszałbym się tak przenigdy, gdyby mi byli od razu wszystko powiedzieli. Ale zanadto byli skrępowani. Zanadto się bali. Nie wiem, czy dlatego po prostu, że byłem intruzem, czy też odczuwali może pewien wstyd z racji mego urzędu w tych okolicznościach, z racji pewnej… rzeczowości, jaką musiała we mnie wyrobić długoletnia praktyka, lecz w każdym razie – ten wstyd ich jakoś okropnie mnie zawstydził, zawstydził mnie, właściwie biorąc, zupełnie nieproporcjonalnie.
Wyjąkałem coś o szacunku i o przywiązaniu, jakie zawsze miałem do zmarłego. Przypomniawszy sobie, że od czasów szkolnych nie spotkałem się z nim nigdy, o czym mogli wiedzieć, dodałem: – w czasach szkolnych. – Ponieważ ciągle nic nie odpowiadali, a przecież musiałem jakoś zakończyć, jakoś zaokrąglić, więc nie znajdując już nic więcej, zapytałem: – Czy mogę ujrzeć zezwłok? – a słowo „zezwłok” zabrzmiało jakoś bardzo nieszczęśliwie. Zmieszanie moje najwidoczniej udobruchało wdowę – rozpłakała się boleśnie i podała mi dłoń, którą z pokorą ucałowałem.
– Dziś – rzekła półprzytomnie – dziś w nocy… Rano wstaję… wchodzę… wołam – Ignaś – Ignaś – nic, leży… Zemdlałam… Zemdlałam… A od tej chwili ręce mi drżą bez przerwy, o, niech pan spojrzy!
– Po co to, mamo?
– Drżą… drżą bez przerwy – podnosi ramiona.
– Mamo – znów odzywa się z boku, półgłosem, Antoni.
– Drżą, drżą – drżą same, o, drżą, jak osika…
– To nic nikogo… nikomu nic… to wszystko jedno. Wstyd! – wyrzuca z siebie brutalnie i nagle odwraca się, odchodzi. – Antosiu! – woła z przestrachem matka. – Cecylko, za nim… – A ja stoję, patrzę, na roztrzęsione ręce, nie mam zupełnie nic do powiedzenia i czuję, że się tracę, mieszam coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho: – Pan chciał… Więc chodźmy… tam… Zaprowadzę pana. – Zasadniczo uważam – dzisiaj, gdy na zimno rozpatruję tę sprawę – że wtedy miałem prawo do siebie i do mych kotletów, to jest, że mogłem i nawet powinienem był odpowiedzieć: – Służę – ale naprzód dokończę kotletów, gdyż od południa nie miałem nic w ustach. Może, gdybym tak odpowiedział, odwróciłby się bieg wielu tragicznych wypadków. Lecz czy moja wina, że tak mię sterroryzowała, iż kotlety moje, zarówno jak ja sam, wydały mi się czymś trywialnym i niegodnym wspomnienia i tak byłem z nagła zawstydzony – że do dziś rumienię się, myśląc o tym wstydzie.
Po drodze na pierwszym piętrze, gdzie leżał umarły, szeptała do siebie: – Straszne nieszczęście… Cios, cios okropny… Dzieci nic nie powiedziały. Dumne są, trudne, skryte, nie chcą wpuszczać byle kogo do serc, wolą zagryźć się same. Po mnie to wzięły, po mnie… Ach, żeby tylko Antoś nie zrobił sobie jakiej krzywdy! Twardy jest, zawzięty, nie da nawet dygotać rękami. Nie pozwolił tknąć ciała – a przecież trzeba coś przedsięwziąć, zarządzić. Nie płakał, wcale nie płakał… Ach, żebyż chociaż raz zapłakał!
Otworzyła jakieś drzwi – i musiałem klęknąć z pochyloną głową, ze skupieniem w twarzy, podczas gdy ona stała z boku, uroczysta, nieruchoma, jakby okazując Przenajświętszy Sakrament.
Zmarły leżał na łóżku – tak, jak umarł – tyle tylko, że ułożono go na wznak. Twarz sina, obrzękła, świadczyła o śmierci wskutek uduszenia, jak zwykle przy atakach sercowych.
– Uduszony – szepnąłem, choć widziałem dobrze, że atak sercowy.
– To serce, serce, panie… Umarł na serce…
– O, serce umie czasem zadusić… umie… – rzekłem ponuro. Wciąż stała, czekając – więc przeżegnawszy się, zmówiłem modlitwę, a potem (wciąż stała) powiedziałem cicho:
– Szlachetne rysy!
Ręce jej tak zadygotały, że wypadało chyba znów je ucałować. Nie zareagowała najlżejszym poruszeniem, stojąc w dalszym ciągu, jak cyprys, zapatrzona gdzieś w ścianę boleśnie – a im dłużej tak stała, tym trudniej było uniknąć okazania