Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 10
– A, żegnam, żegnam pana – rzekła bezmyślnie, widząc moje ukłony – bardzo było miło…
– Przepraszam – szepnąłem – ja… ja… nie odjeżdżam jeszcze, chciałbym jeszcze trochę pobyć…
– A, to pan – powiedziała. Przebąknęła coś o eksportacji, zaszczycając mnie nawet bladym pytaniem – czy zostanę na pogrzebie?
– Łaska to wielka – odparłem pobożnie. – Któż mógłby odmówić ostatniej posługi? Czy wolno mi będzie jeszcze raz odwiedzić zwłoki? – Bez odpowiedzi i nie oglądając się, czy idę za nią, wstąpiła na skrzypiące schody.
Po krótkiej modlitwie wstałem i jakby dumając nad zagadką życia i śmierci, popatrzyłem wokoło. – To dziwne! – rzekłem do siebie – to ciekawe! Sądząc z pozorów, ten człowiek bez wątpienia umarł śmiercią naturalną. Wprawdzie twarz ma obrzękłą, siną jak u uduszonego, lecz nigdzie żadnych absolutnie śladów gwałtu, ani na ciele, ani też w pokoju – naprawdę zdawać by się mogło, że zmarł spokojnie w ataku sercowym. Pomimo to jednak – zbliżyłem się nagle do łóżka i dotknąłem palcem szyi.
Nieznaczny ten ruch podziałał na wdowę piorunująco. Podskoczyła.
– Co pan? – zawołała. – Co pan? Co pan?…
– Niechże się biedna pani tak nie denerwuje – odparłem i już bez dalszych ceremonii rozpatrzyłem szczegółowo szyję trupa, oraz cały pokój. Ceremonie są dobre do czasu! Niedaleko byśmy zajechali, gdyby ceremonialność przeszkadzała w dokonaniu szczegółowej inspekcji, gdy zajdzie potrzeba. Niestety! – wciąż żadnych literalnie śladów, ani na ciele, ani na komodzie, ani za szafą, ani na dywaniku przed łóżkiem. Jedyną rzeczą, godną uwagi, był olbrzymi, zdechły karaluch. Natomiast ukazał się pewien ślad na twarzy wdowy – stała nieruchomo, patrząc na moje czynności z wyrazem mętnego przerażenia.
Zapytałem tedy możliwie oględnie: – Dlaczego pani przed tygodniem przeniosła się do pokoiku córki?
– Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego ja się przeniosłam? Skąd pan… Syn mnie namówił… Żeby więcej powietrza. Mąż dusił się w nocy… Ale co pan?… Właściwie co pan?… Czego pan?…
– Proszę wybaczyć… Przykro mi – ale… – resztę zaś dopowiedziałem wymownym milczeniem.
Przejawiła pewne zrozumienie – jakby uprzytomniła sobie naraz urzędowy charakter tego, z kim mówiła.
– Ale przecież… Jak to? Przecież – przecież pan chyba… pan nic nie dostrzegł?
W pytaniu tym dźwięczał wyraźny strach. Chrząknąłem za całą odpowiedź. – Jakkolwiek bądź – rzekłem sucho – chciałbym prosić – pani wspominała zdaje się coś o eksportacji… Otóż muszę prosić, by ciało zostawiono tutaj jeszcze do jutra rana.
– Ignaś! – wykrzyknęła.
– Właśnie! – odparłem.
– Ignaś! Jak to? Niepodobieństwo, niemożliwe – rzekła, patrząc tępo na zwłoki. – Ignaś!
I – ciekawe! – nagle urwała w pół słowa, zesztywniała, zmiażdżyła mnie wzrokiem, po czym do głębi obrażona opuściła pokój. Pytam – o cóż tu się obrażać? Czy śmierć nienaturalna męża stanowi obrazę dla żony, jeśli nie maczała w tym palców? Cóż to obraźliwego – śmierć nienaturalna? Obraźliwa może dla zabójcy, ale chyba nigdy dla trupa lub dla krewnych jego? Lecz miałem na razie coś pilniejszego do roboty niż tym podobne retoryczne pytania. Pozostawiony sam na sam z trupem, jeszcze raz zabrałem się do drobiazgowych badań – w miarę jednak jak je przeprowadzałem, twarz moja coraz większe zdradzała zdziwienie. – Nic a nic – szepnąłem. – Nic, oprócz karalucha za komodą. Można by zaiste sądzić, że nie ma tu żadnej podstawy do dalszego działania.
Ha! oto szkopuł! – w osobie trupa, który głośno i wyraźnie stwierdza fachowemu oku, że zmarł normalnie w ataku sercowym. Wszystkie pozory, konie, niechęć, strach, ukrywanie, przemawiają za czymś niewyraźnym, a trup, patrząc w sufit, obwieszcza – ja zmarłem na serce! Była to fizyczna i medyczna oczywistość, był to pewnik – nikt go nie zamordował dla tej prostej i decydującej przyczyny, że on wcale nie był zamordowany. Musiałem przyznać, że większość mych kolegów po fachu w tym punkcie umorzyłaby śledztwo. Lecz nie ja! Ja byłem już zbyt śmieszny, zbyt mściwy i zbyt daleko już się zapędziłem. Podniosłem palec do góry, zmarszczyłem brwi. – Zbrodnia nie przychodzi sama, panowie, zbrodnię trzeba wypracować myślowo, obmyślić, wymyślić – pieczone gołąbki nie wpadają same do gąbki.
– Gdy pozory świadczą przeciwko zbrodni – rzekłem mądrze – bądźmy chytrzy, nie dajmy się wziąć na lep pozorom. Gdy zaś przeciwnie logika, zdrowy rozsądek, oczywistość wreszcie stają się adwokatem przestępcy, a pozory przemawiają przeciw niemu, zawierzmy pozorom, nie dajmy się brać na fundusz logice i oczywistości. Dobrze… ale przy wszystkich pozorach, jakże – mówi Dostojewski – przyrządzić pieczeń z zająca, nie mając zająca? Patrzyłem na trupa, trup zaś patrzył w sufit, głosząc niewinność nieskalaną szyją. Oto trudność! Oto szkopuł! Lecz czego się nie da usunąć, to trzeba przeskoczyć – hic Rhodus, hic salta! Czyliż ten martwy przedmiot o rysach ludzkich, który mógłbym, gdybym chciał, wziąć w rękę – czyż zastygła twarz ta może stawić istotny opór mej ruchliwej zmiennej fizjonomii, zdolnej wynaleźć minę odpowiednią do każdej sytuacji. I gdy oblicze trupa pozostało to samo – spokojne, acz nieco obrzękłe – moja twarz wyraziła uroczystą chytrość, głupią zarozumiałość i pewność siebie, zupełnie jakbym mówił: – Za stary ja wróbel na te plewy!
– Tak – rzekłem z powagą – fakt oczywisty: zmarły został uduszony.
Wykrętność adwokacka może będzie usiłowała twierdzić, że udusiło go serce? Hm, hm… Nie dla nas te kruczki obrony. Serce jest terminem bardzo rozciągliwym, nawet – symbolicznym. Kogóż to zadowoli, gdy zrywając się na wieść o popełnionym przestępstwie, usłyszy uspokajającą odpowiedź, że to nic – zadusiło serce. Przepraszam, jakie serce? Wiemy, jak zagmatwane, wieloznaczne może być serce, o, serce to worek, w który bardzo wiele można zmieścić – zimne serce mordercy; spopielałe serce rozpustnika; wierne serce kochanki; serce gorące, serce niewdzięczne, serce zazdrosne, zawistne itd.
Rozdeptany karaluch zdaje się nie pozostawać w bezpośrednim związku z przestępstwem. Na razie jedno jest ustalone – zmarły został uduszony, a uduszenie to ma charakter sercowy. Można by także powiedzieć, zważywszy brak wszelkich zewnętrznych obrażeń, iż uduszenie ma charakter typowo wewnętrzny. Tak, oto wszystko… Nic więcej – wewnętrzne, sercowe. Żadnych przedwczesnych wniosków – a teraz dobrze by było przejść się trochę po domu.
Wróciłem na dół. Wchodząc do stołowego, usłyszałem odgłos lekkich, szybko pierzchających kroków – chyba panny Cecylii? – Ej, niedobrze uciekać, dzieweczko – prawda zawsze zgoni! Minąwszy jadalnię – a służba nakrywająca do obiadu przyglądała mi się po kryjomu – zapuściłem się wolno w dalsze pokoje, przy czym gdzieś w drzwiach mignęły mi się uchodzące plecy pana Antoniego. – Jeżeli już mowa o śmierci wewnętrznej, sercowej – rozmyślałem – to przyznać trzeba, że ten stary dom jak żaden inny do tego się nadaje. Ściśle mówiąc, nie