Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 13
Dlaczego jednak w tej chwili, kiedy miałem już wszystkie nici w ręku i mogłem palcem wytknąć zbrodniarza – traciłem czas na darmo, zamiast działać? Szkopuł, szkopuł – szyja biała, nietknięta i jak ten śnieg na dworze, im mroczniej, tym bielsza. Trup najwidoczniej był w zmowie z bandą morderców. Jeszcze raz wysiliłem się i zaatakowałem trupa już z frontu, z otwartą przyłbicą – nazywając rzeczy po imieniu i wyraźnie wskazując na sprawcę. Było to tak samo, co gdybym walczył ze stołkiem. Jakkolwiek wytężałem wyobraźnię, intuicję, logikę, szyja pozostawała szyją, a biel – bielą, z charakterystycznym uporem martwego przedmiotu. Zatem nie pozostawało nic innego, jak tylko do ostatka zgrywać się i obstawać przy mściwym zaślepieniu i niedorzeczności i czekać, czekać – licząc naiwnie na to, że skoro trup nie chce, może – może – zbrodnia sama wypłynie na wierzch jak oliwa. – Próżnowałem? Tak, lecz stąpania moje rozlegały się w domu, każdy słyszał, że chodzę bez przerwy i zapewne oni tam, na dole, nie próżnowali.
Minęła pora kolacji. Zbliżała się jedenasta, a ja nie ruszałem się z pokoju, wciąż wymyślając im od łotrów i zbrodniarzy, tryumfując, a zarazem ufając na stronie resztkami sił, że upór i wytrwałość zostaną nagrodzone – że sytuacja da się przecież ubłagać tyloma staraniami, tyloma rozmaitymi minami, takiej namiętności, że w końcu nie będzie mogła się oprzeć, że natężona, doprowadzona do ostateczności, musi się jakoś rozwiązać, urodzić coś, urodzić coś już nie z dziedziny fikcji, lecz coś rzeczywistego. Wszak nie mogliśmy wiecznie trwać tak – ja na górze, oni – na dole, musiał ktoś zawołać „pas”, a wszystko zależało od tego, kto zawoła pierwszy. Cicho było i głucho. Wyjrzałem na korytarz, ale z dołu nic nie dochodziło. Co oni mogli tam robić? Czy robią aby, co do nich należy, czy jeśli ja tutaj tryumfuję z powodu tych drzwi pozamykanych, oni tam ze swej strony dostatecznie boją się, naradzają, wytężają słuch, łowiąc odgłosy mych kroków, czy dusze ich nie lenią się wypracowywać to w sobie? Ach, odetchnąłem, gdy około północy usłyszałem wreszcie stąpanie w korytarzu i ktoś zapukał. – Proszę – zawołałem.
– Wybaczy pan – rzekł Antoni, siadając na krześle, które mu wskazałem. Wyglądał niedobrze – ziemiście i blado – i widać było, że składna wymowa nie będzie jego najsilniejszą stroną. – Pańskie zachowanie… a ostatnio – te słowa… Słowem – co to ma znaczyć!? Albo niech pan wyjedzie… i to natychmiast!… albo niech pan powie! To szantaż! – wybuchnął.
– Nareszcie pan zapytał – rzekłem. – Późno! A i to pyta pan bardzo ogólnikowo. Co mam właściwie powiedzieć? Dobrze jednak – proszę: ojciec pański został…
– Co? Co został?
– Został uduszony.
– Uduszony. Dobrze. Uduszony – żachnął się z jakąś dziwną satysfakcją.
– Pan się cieszy?
– Cieszę się.
Przeczekałem chwilę, po czym rzekłem:
– Czy miał pan jeszcze jakie pytanie?
Wybuchnął:
– Ale przecież nikt nie słyszał krzyków ani hałasu!
– Po pierwsze, w sąsiedztwie spały jedynie matka pańska i siostra, które szczelnie zamknęły drzwi na noc. Po wtóre, zbrodniarz mógł od razu zadławić ofiarę, która…
– Dobrze, dobrze – szepnął – dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno. Jeszcze to: kto zdaniem pana… kogo pan o czyn ten…
– Podejrzewa – nieprawdaż? Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi – czy, według pana, do domu tak szczelnie zamykanego, strzeżonego przez stróża i przez czujne psy, mógłby się dostać w nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie zapewne, że psy usnęły wraz ze stróżem, a przez zapomnienie pozostawiono otworem wejściowe drzwi? Co? Fatalny zbieg okoliczności?
– Nikt nie mógł wejść – odparł z dumą. Siedział wyprostowany i widać było, że – nieruchomo – gardzi mną, gardzi z całej duszy.
– Nikt – potwierdziłem skwapliwie, ciesząc się z góry na widok dumy. – Nikt absolutnie! A więc pozostaje jedynie troje państwa i trzech służących. Ale służący również mieli odcięty dostęp, gdyż pan… nie wiadomo czemu… zamknął na klucz drzwi od kredensu. Czy może będzie pan utrzymywał teraz, że pan nie zamykał?
– Zamknąłem!
– A dlaczego, w jakim celu pan zamykał?
Zerwał się z krzesła. – Niech pan się nie zgrywa! – rzekłem i tą krótką uwagą osadziłem go na miejscu. Gniew jego zmartwiał, sparaliżowany, urywając się piskliwym tonem.
– Zamknąłem – nie wiem – machinalnie – powiedział z trudnością i szepnął dwukrotnie: – Uduszony. Uduszony.
Nerwowa natura! Wszyscy oni, to były głębokie, nerwowe natury.
– A ponieważ matka pańska i siostra również… machinalnie zamknęły drzwi swej sypialni (a zresztą trudno przypuszczać – prawda?), więc pozostaje… pan wie, kto pozostaje. Pan jeden miał wolną drogę do ojca tej nocy. Już miesiąc zaszedł, psy się uśpiły i ktoś tam klaszcze za borem.
Wybuchnął:
– A więc to ma znaczyć niby… że ja… że ja… Ha, ha, ha!
– A ten śmiech ma znaczyć niby, że to nie pan – zauważyłem i śmiech jego skończył się po paru wysiłkach, przeciągłym fałszem.
– Nie pan? – ale w takim razie, młody człowieku – zagadnąłem ciszej – proszę wytłumaczyć mi – dlaczego nie uronił pan ani jednej łzy?
– Łzy?
– Tak, łzy. Tak mi wyszeptała pańska matka, o, zaraz na początku, jeszcze wczoraj na schodach. To zwykłe u matek, że lubią kompromitować i zdradzać swe dzieci. A teraz przed chwilą – pan się zaśmiał. Oświadczył pan, że pan cieszy się ze śmierci ojca! – rzekłem z tak tryumfalną tępotą, łapiąc go za słówko, że opadłszy z sił, spojrzał na mnie jak na ślepe narzędzie tortury.
Lecz czując, że sprawa staje się poważna, spróbował, wytężając całą siłę woli, poniżyć się do tłumaczenia – w formie avis au lecteur, komentarza na stronie, który ledwie mu przeszedł przez gardło.
– To była… to ironia… Pan rozumie?… Na odwrót… umyślnie.
– Ironizować śmierć ojca?
Milczał, a wtedy szepnąłem