Bakakaj i inne opowiadania. Witold Gombrowicz
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Bakakaj i inne opowiadania - Witold Gombrowicz страница 11
Ażeby jednak nie powiedziano, że zacietrzewiony w pewnym wewnętrznym kierunku, pominąłem wszelkie inne możliwości – zadałem sobie trud sprawdzenia, czy istotnie z części służbowej domu nie ma przejścia do części mieszkalnej, jak tylko przez kredens – i stwierdziłem, że nie ma – a nawet wyszedłem na dwór i wolno, na pozór – spacerkiem, okrążyłem dom wokoło po rozmokłym śniegu. Nie było do pomyślenia, aby przez drzwi, lub też przez okna opatrzone potężnymi okiennicami, mógł dostać się ktokolwiek do środka w nocy. Z czego wynika, że gdyby w nocy popełniono w tym domu jakikolwiek czyn – to nikt nie mógłby być poszlakowany, prócz chyba lokajczyka Stefana, który spał w kredensie. – Tak – rzekłem domyślnie – to na pewno lokajczyk Stefan. Nikt inny, tylko on, tym bardziej że z oczu mu patrzy niedobrze.
Tak mówiąc, nadstawiłem uszu – gdyż przez uchylony lufcik dobiegł mnie głos, o jakże różny od tego, który słyszałem jeszcze niedawno i jak rozkoszny, jak obiecujący, głos już nie zbolałej królowej, lecz miotany przerażeniem, niepokojem, roztrzęsiony, osłabły, kobiecy – głos, który, zdawało się, dodawał mi otuchy, chciał mi iść na rękę. – Cecylko, Cecylko… wyjrzyj… Czy poszedł już? Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie wychylaj – gotów cię zobaczyć! Gotów jeszcze tutaj wejść – myszkować – czy sprzątnęłaś bieliznę? Czego on szuka? Co zobaczył? Ignaś! O, Boże, po cóż on oglądał ten piec, czego chciał od komody? O, to okropne, po całym domu! Ja to nic, ze mną niech robi co chce, ale Antoś, Antoś tego nie zniesie. Dla niego to jest świętokradztwo! Strasznie zbladł, kiedy mu powiedziałam – ach, lękam się, żeby mu nie zbrakło siły.
Jeżeli jednak zbrodnia, jak można uważać za ustalone w drodze badania, była wewnętrzna (myślałem dalej) – to obowiązek nakazuje przyznać, że morderstwo dokonane przez lokajczyka w celach rabunkowych prawdopodobnie, nie może być w żadnym razie uważane za zbrodnię o charakterze wewnętrznym. Co innego samobójstwo – gdy człowiek sam siebie zabija i wszystko dzieje się wewnątrz – lub ojcobójstwo, gdzie, bądź co bądź, własna krew zabija. Co zaś do karalucha, to morderca musiał zgładzić go z rozpędu.
Snując takie uwagi, zasiadłem w gabinecie z papierosem – wtem wszedł pan Antoni. Ujrzawszy mnie, przywitał się, ale już skromniej trochę niż za pierwszym razem; zdawało się nawet, że jest trochę stropiony.
– Piękny państwo mają dom – rzekłem. – Niesłychanie zacisznie tu, serdecznie – dom co się zowie rodzinny – ciepły… Przypominają mi się czasy dzieciństwa – przypomina się matka, matka w szlafroku, obgryzione paznokcie, brak chusteczki do nosa…
– Dom? Dom – naturalnie… Myszy są. Ale ja nie o tym. Matka mówiła mi – podobno pan… to jest…
– Na myszy znam doskonały środek – Ratopex.
– A! – I…?
– A, muszę koniecznie zabrać się energiczniej do nich – energiczniej, dużo energiczniej… Podobno pan był dziś rano u… ojca… to jest raczej, przepraszam – u ciała…
– Byłem.
– A! – I…?
– I? Co – i?
– Podobno pan tam coś… znalazł…
– A tak, znalazłem – zdechłego karalucha.
– Zdechłych karaluchów też jest dużo, to jest – karaluchów samych… chciałem powiedzieć – karaluchów niezdechłych.
– Pan bardzo kochał ojca? – zapytałem, biorąc ze stołu album z widokami Krakowa.
Pytanie to zaskoczyło go wyraźnie. Nie, nie był na nie przygotowany, pochylił głowę, spojrzał w bok, przełknął ślinę i – wymówił półgębkiem z niewypowiedzianym przymusem, ze wstrętem prawie:
– Dosyć…
– Dosyć? To niewiele. Dosyć! Tylko tyle?
– Dlaczego pan pyta? – zagadnął zduszonym głosem.
– Dlaczego pan taki sztuczny? – odpowiedziałem współczująco, nachylając się ku niemu po ojcowsku, z albumem w rękach.
– Ja? Ja sztuczny? Skąd… pan…?
– Dlaczego pan zbladł w tej chwili?
– Ja? Ja – zbladłem?
– O, o! Spogląda pan spode łba… Nie kończy pan zdań… Rozprawia pan o myszach, karaluchach… Głos zbyt głośny, to znów zbyt cichy, ochrypły lub jakiś piskliwy, aż w uszach wierci – mówiłem poważnie – a ruchy takie nerwowe… A zresztą wszyscy państwo są jacyś – nerwowi i sztuczni. Dlaczego to tak, młody człowieku? Czy nie lepiej prostodusznie – opłakiwać? Hm… kochał pan… dosyć?! A dlaczego skłonił pan przed tygodniem matkę do opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparaliżowany mymi słowami – nie śmiejąc ruszyć ręką ani nogą, ledwie zdołał wykrztusić:
– Ja? Jak to? Ojciec… Ojciec potrzebował… świeżego powietrza…
– Krytycznej nocy pan spał w swoim pokoju na dole?
– Czy ja? Naturalnie, że w pokoju… w pokoju na dole.
Chrząknąłem i poszedłem do siebie, zostawiając go na krzesełku z rękami na kolanach, ze szczelnie zaciśniętymi ustami i ze sztywno zsuniętymi nogami. Hm, najwidoczniej – nerwowa natura. Nerwowa natura, wstydliwość, nadmierna czułość, nadmierna sercowość… Lecz wciąż jeszcze trzymałem się na wodzy, nie chcąc przedwcześnie nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy w swym pokoju myłem ręce i przygotowywałem się do obiadu, wsunął się lokajczyk Stefan, pytając, czy mi czego nie potrzeba? Wyglądał, jak odrodzony! Oczy mu latały, postać okazywała służalczą chytrość, a wszystkie władze duchowe pobudzone były w najwyższym stopniu! Zapytywałem: – No, cóż mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem: – A, bo pan sędzia pytał, czy ja spałem przedwczorajszej nocy w kredensie? To chciałem powiedzieć, że tej nocy, wieczorem, młody pan zamknął drzwi kredensu na klucz od strony stołowego. Zapytałem: – Czy pan nigdy nie zamykał tych drzwi na klucz? – Nigdy a nigdy. Ten jeden raz zamknął, a i to myślał pewnie, że śpię, bo już była późna godzina – ale ja jeszcze nie spałem i słyszałem, jak podszedł i zamykał. Kiedy odemknął z klucza, to nie wiem, bo zasnąłem – dopiero nad ranem mnie zbudził, że nasz pan nieżywy, a wtedy drzwi były już otwarte.
– A więc w nocy, z niewyjaśnionych przyczyn, syn zmarłego zamyka na klucz drzwi kredensu! Zamyka na klucz drzwi kredensu? – Cóż to miało znaczyć?
– Tylko niech pan sędzia nie mówi, że