Prowadź swój pług przez kości umarłych. Olga Tokarczuk
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Prowadź swój pług przez kości umarłych - Olga Tokarczuk страница 9
Gdy wyszłam na zewnątrz, okazało się, że wąsaci mężczyźni, którzy wezwali księdza, właśnie witają go przed domem. Proboszcz nie mógł dojechać, utknął gdzieś w zaspach i dopiero teraz udało się go dowieźć traktorem. Ksiądz Szelest (tak go nazwałam w myślach) otrzepał sutannę i wdzięcznym ruchem zeskoczył z traktora. Nie patrząc na nikogo, szybkim krokiem wszedł do środka. Przeszedł tak blisko, że owionął mnie jego zapach – wody kolońskiej i kopcącego się kominka.
Zobaczyłam, że Matoga świetnie się zorganizował. W swoim roboczym kożuchu, jak mistrz ceremonii, nalewał z wielkiego chińskiego termosu kawę do plastikowych kubków i rozdawał żałobnikom. Staliśmy więc przed domem i piliśmy gorącą, słodką kawę.
Chwilę potem przyjechała Policja. Właściwie nie przyjechała, lecz przyszła, bo samochód musieli zostawić na asfalcie – nie mieli zimowych opon.
Byli to dwaj policjanci w mundurach i jeden w cywilu, w długim czarnym płaszczu. Zanim dotarli do domu w butach oblepionych śniegiem, dysząc ciężko, wyszliśmy wszyscy przed dom. Wykazaliśmy się moim zdaniem grzecznością i szacunkiem wobec władzy. Obaj mundurowi policjanci byli oschli, bardzo formalni i widać było, że tłumią złość z powodu śniegu, długiej drogi i ogólnych okoliczności tej sprawy. Otrzepali buty i bez słowa zniknęli w środku. Tymczasem facet w czarnym płaszczu podszedł ni stąd, ni zowąd do Matogi i do mnie.
– No, dzień dobry. Witam panią, cześć, tato.
Powiedział: „Cześć, tato”, i powiedział to do Matogi.
Nigdy bym się nie spodziewała, że Matoga może mieć syna w Policji i na dodatek w takim zabawnym czarnym płaszczu.
Matoga przedstawił nas sobie dość niezręcznie, zakłopotany, ale nawet nie zapamiętałam oficjalnego imienia Czarnego Płaszcza, bo od razu odeszli na bok i słyszałam, że syn zarzucił ojca pretensjami:
– Na miłość boską, tato, dlaczego tato ruszał ciało? Nie oglądał tato filmów? Każdy wie, że cokolwiek by się stało, ciała się nie rusza, dopóki nie przyjedzie Policja.
Matoga bronił się słabo, jakby obezwładniało go to, że rozmawia z synem. Sądziłabym, że będzie odwrotnie, że rozmowa z własnym dzieckiem doda tylko sił.
– On wyglądał okropnie, synu. Sam też byś się tak zachował. Udławił się czymś i cały był poskręcany, brudny… To przecież nasz sąsiad, nie chcieliśmy go tak zostawić na podłodze jak, jak… – szukał słów.
– …Zwierzę – uściśliłam, podchodząc do nich bliżej; nie mogłam znieść, że Czarny Płaszcz tak sztorcuje ojca. – Udławił się kością z ukłusowanej Sarny. Zemsta zza grobu.
Czarny Płaszcz spojrzał na mnie przelotnie i zwrócił się do ojca:
– Może być tata oskarżony o utrudnianie śledztwa. I pani też.
– No chyba żartujesz, to by dopiero było. I mieć tu syna prokuratora.
Tamten postanowił zakończyć tę żenującą rozmowę.
– Tato, dobra. Potem będziecie musieli oboje złożyć oświadczenia. Możliwe, że zrobią mu sekcję.
Klepnął Matogę w ramię gestem czułości, w której była dominacja, jakby mówił: dobra, kochany staruszku, teraz ja wezmę sprawy w swoje ręce.
Potem zniknął w domu zmarłego, a ja, nie czekając na jakiekolwiek rozstrzygnięcia, poszłam do domu, zziębnięta, ze zdartym gardłem. Miałam dość.
Z moich okien widziałam, jak od strony wsi nadjeżdża odśnieżarka, zwana tutaj Białoruśką. Dzięki niej pod wieczór udało się wjechać pod dom karawanowi – długiemu, niskiemu, ciemnemu samochodowi z oknami zasłoniętymi czarnymi firankami. Lecz tylko wjechać. Gdy koło czwartej, tuż przed zmrokiem, wyszłam na taras, dostrzegłam z daleka ruchomą czarną plamę na drodze – to wąsaci mężczyźni pchali dzielnie karawan z ciałem kolegi pod górę, na wieczne odpoczywanie w Wiekuistej Światłości.
Zwykle cały dzień telewizor jest włączony, od śniadania. To mnie uspokaja. Gdy za oknem panuje zimowa mgła albo świt już po kilku godzinach dnia niezauważalnie przechodzi w Mrok, odnoszę wrażenie, że nie ma tam nic. Patrzy się na zewnątrz, a szyby odbijają tylko wnętrze kuchni, małe, zagracone centrum Wszechświata.
To dlatego ta telewizja.
Mam wielki wybór programów; antenę, podobną do emaliowanej miski, przywiózł mi kiedyś Dyzio. Jest kilkadziesiąt kanałów, ale to za dużo dla mnie. I dziesięć byłoby za dużo. I dwa też. Właściwie oglądam tylko pogodę. Znalazłam ten kanał, szczęśliwa, że można mieć wszystko, czego się potrzebuje, dlatego już nawet zapodziałam pilota.
Od rana więc towarzyszy mi widok frontów atmosferycznych, piękne abstrakcyjne linie na mapach, niebieskie i czerwone, zbliżające się nieubłaganie od zachodu, znad Czech i Niemiec. Niosą powietrze, którym przed chwilą oddychała Praga, a może i Berlin. Napłynęło znad Atlantyku, przemknęło przez całą Europę, można powiedzieć, że to morskie powietrze tu, w górach. Szczególnie lubię, gdy pokazują mapy ciśnienia, które tłumaczą niespodziewaną oporność przy wstawaniu z łóżka albo ból kolan, albo jeszcze co innego – niewytłumaczalny smutek, który z pewnością ma naturę frontu atmosferycznego, kapryśna figura serpentinata w ziemskiej atmosferze.
Wzruszają mnie zdjęcia satelitarne i krzywizna Ziemi. A więc to prawda, że żyjemy na powierzchni kuli, wystawieni na wzrok planet, porzuceni w wielkiej pustce, w której po Upadku światło zbiło się w małe okruchy i rozprysnęło? To prawda. Powinno się nam o tym codziennie przypominać, bo zapominamy. Wydaje nam się, że jesteśmy wolni, a Bóg nam wybaczy. Osobiście sądzę inaczej. Każdy uczynek zamieniony w drobne drżenia fotonów wyruszy w końcu w Kosmos jak film i do końca świata będą go oglądały planety.
Kiedy robię sobie kawę, podają zwykle prognozy pogody dla narciarzy. Przedstawiają chropawy świat gór, stoków i dolin, i kapryśną pokrywę śnieżną – szorstka skóra Ziemi tylko gdzieniegdzie pobielona jest obszarami śniegu. Wiosną miejsce narciarzy zajmują alergicy i obraz nabiera koloru. Miękkie linie ustalają obszary zagrożenia. Tam gdzie