Kryminał. Zygmunt Zeydler-Zborowski

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski страница 5

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski Kryminał

Скачать книгу

w ja­kich zo­sta­ła po­peł­nio­na zbrod­nia, wska­zy­wa­ły, że naj­praw­do­po­dob­niej był to nóż sprę­ży­no­wy. Ta hi­po­te­za, któ­rą na sa­mym po­cząt­ku pod­trzy­mał dok­tor Ziem­ba, sko­ja­rzy­ła się Do­wna­ro­wi z mo­rzem. Naj­czę­ściej ma­ry­na­rze przy­wo­żą sprę­ży­nowe noże z da­le­kich kra­jów. Do­brze by­ło­by spę­dzić kil­ka upal­nych dni na Wy­brze­żu. Mgli­ste przy­pusz­cze­nie nie było jed­nak do­sta­tecz­ną pod­sta­wą do od­by­cia służ­bo­wej po­dró­ży do So­po­tu, Gdy­ni czy Gdań­ska.

      W jaki spo­sób usta­lić toż­sa­mość za­mor­do­wa­nej dziew­czy­ny? Na to py­ta­nie na­le­ża­ło jak naj­szyb­ciej od­po­wie­dzieć, żeby ru­szyć do­cho­dze­nie z mar­twe­go punk­tu.

      Skru­pu­lat­ne oglę­dzi­ny gar­de­ro­by de­na­tki dały pierw­szy punkt za­cze­pie­nia. Ja­sne spodnie z ela­no­ba­weł­ny, bia­łe, sty­lo­no­we maj­tecz­ki, san­da­ły, bia­ły sta­ni­czek i… mę­ska ko­szul­ka ob­la­mo­wa­na żół­tą ta­siem­ką. Na dole ko­szul­ki ktoś na­pi­sał czer­wo­nym tu­szem: P 4759/11/ab. To już było coś, kon­kret­ny ślad. Na­le­ża­ło te­raz na­wią­zać kon­takt z war­szaw­ski­mi pral­nia­mi i stwier­dzić, któ­ra pral­nia tak zna­czy bie­li­znę.

      * * *

      Żmud­na to była pra­ca. Do­wnar otrzy­mał do po­mo­cy po­rucz­ni­ka Ol­szew­skie­go i sier­żan­ta Pa­ku­łę. Stra­ci­li dużo cza­su, ale wresz­cie zna­leź­li.

      Na Ho­żej, za­raz za księ­gar­nią znaj­du­je się skle­pio­na bra­ma, przez któ­rą wcho­dzi się na ob­szer­ne po­dwó­rze, oto­czo­ne klat­kami scho­do­wy­mi. Na koń­cu tego pod­wó­rza ma swo­ją sie­dzi­bę spół­dziel­nia „Pra­ca Ko­biet”. Tu pie­rze się bie­li­znę po­ście­lo­wą, oso­bi­stą, ko­szu­le mę­skie.

      Sym­pa­tycz­na, po­god­ne­go uspo­so­bie­nia pani przyj­rza­ła się uważ­nie czer­wo­ne­mu na­pi­so­wi.

      – Tak, to na­sze zna­ko­wa­nie – stwier­dzi­ła bez wa­ha­nia.

      Do­wnar po­czuł, że nowe ży­cie w nie­go wstę­pu­je.

      – Czy mo­gła­by pani spraw­dzić, czy­ja to ko­szul­ka? – spy­tał z we­so­łym uśmie­chem.

      Spraw­dza­nie trwa­ło do­syć dłu­go. Dow­nar jed­nak uzbro­ił się w cier­pli­wość i od cza­su do cza­su za­chę­cał uprzej­mą pa­nią ja­kimś mi­łym słów­kiem.

      – Jest! – wy­krzyk­nę­ła wresz­cie trium­fal­nie. – Zbi­gniew Pa­wel­ski.

      – Dzię­ku­ję ser­decz­nie – po­wie­dział Do­wnar, ocie­ra­jąc spo­co­ne czo­ło. – Czy ma pani za­pi­sa­ny tak­że ad­res tego klien­ta?

      – Oczy­wi­ście.

      * * *

      Wła­ści­ciel ko­szul­ki miesz­kał na Mura­no­wie.

      Do­wnar w to­wa­rzy­stwie po­rucz­ni­ka Ol­szew­skie­go wdra­pał się na czwar­te pię­tro i nie­co za­dy­sza­ny za­trzy­mał się przed drzwia­mi ozna­czo­ny­mi nu­me­rem 15.

      Za­dzwo­ni­li. Otwo­rzył im mło­dy, opa­lony męż­czy­zna, przy­odzia­ny je­dy­nie w nie­bie­skie sli­py.

      – Czy pan Zbi­gniew Pa­wel­ski?

      – Tak, to ja.

      – Je­ste­śmy z mi­li­cji. Chcie­li­śmy z pa­nem po­roz­ma­wiać.

      – Jesz­cze w spra­wie tej krak­sy? My­śla­łem, że już wszyst­ko za­ła­twio­ne.

      – Mamy do pana inny in­te­res.

      Na twa­rzy Pa­wel­skie­go od­ma­lo­wa­ło się wa­ha­nie.

      – Ale o co wła­ści­wie cho­dzi? – spy­tał, nie ma­jąc naj­wy­raź­niej ocho­ty wpu­ścić nie­spo­dzie­wa­nych go­ści do miesz­ka­nia.

      Do­wnar wy­jął le­gi­ty­ma­cję służ­bo­wą.

      – Pro­szę, niech pan so­bie obej­rzy i niech się pan nas nie boi.

      – Ależ ja się nie boję. Skąd­że zno­wu.

      – To świet­nie – uśmiech­nął się przy­ja­ciel­sko Do­wnar. – Nie za­bie­rze­my pa­nu dużo cza­su. Gdzie mo­że­my po­roz­ma­wiać? Bo chy­ba nie na klat­ce scho­do­wej.

      Wła­ści­ciel miesz­ka­nia sze­rzej otwo­rzył drzwi i cof­nął się w głąb przed­po­ko­ju.

      – Pro­szę, niech pa­no­wie wej­dą.

      Dwa po­ko­je. Je­den duży, dru­gi mniej­szy koło kuch­ni. Pa­wel­ski za­pro­wa­dził ofi­ce­rów do tego więk­sze­go, któ­ry za­pew­ne speł­niał rolę sa­lo­ni­ku. Sze­ro­ki tap­czan za­rzu­co­ny był ko­lo­ro­wy­mi po­dusz­ka­mi.

      – Prze­pra­szam, że przyj­mu­ję pa­nów w ta­kim stro­ju – po­wie­dział uspra­wie­dli­wia­ją­co Pa­wel­ski – ale nie spo­dzie­wa­łem się od­wie­dzin, a taki upał, że… Wła­śnie pod­le­wa­łem kwiat­ki na bal­ko­nie. Żona wy­je­cha­ła, sam je­stem na gos­po­dar­stwie. Przy­zna­ję, że rola sło­mia­ne­go wdow­ca nie bar­dzo mi od­po­wia­da. Prze­pra­szam pa­nów na chwi­lecz­kę, wło­żę coś na sie­bie.

      Kie­dy zo­sta­li sami, Do­wnar mru­gnął po­ro­zu­mie­waw­czo do Ol­szew­skie­go. Zbyt­nia elo­kwen­cja „sło­mia­ne­go wdow­ca” wy­da­ła mu się tro­chę po­dej­rza­na. Miał wra­że­nie, że Pa­wel­ski czy­ni ogrom­ny wy­si­łek, żeby od­gad­nąć, cze­go chcą od nie­go mi­li­cjan­ci.

      Po paru mi­nu­tach wró­cił. Miał na so­bie wy­pło­wia­łe dżin­sy i gra­na­to­wy swe­te­rek z krót­ki­mi rę­ka­wa­mi.

      – Je­stem do pa­nów dys­po­zy­cji – po­wie­dział z nie­co sztucz­ną swo­bo­dą. Usiadł na wy­ście­ła­nym krze­śle, za­ło­żył nogę na nogę i za­pa­lił pa­pie­ro­sa.

      Do­wnar wy­jął z tecz­ki pacz­kę, cier­pli­wie roz­plą­tał sznu­rek, zło­żył pa­pier i po­dał ko­szul­kę Pa­wel­skie­mu.

      – Czy to pań­ska wła­sność?

      Sło­mia­ny wdo­wiec wzru­szył ra­mio­na­mi.

      – Prze­cież to jest dam­ska

Скачать книгу